Na początku lat 90., w dobie likwidacji ZSRR, to Ukraina miała największy potencjał do europejskiego sukcesu. Stabilna 50-mln populacja, rozwinięty przemysł, duże zasoby surowców naturalnych, duże i rozwinięte metropolie, najlepsze grunty rolne w Europie, kluczowe porty Morza Czarnego. Czego chcieć więcej? Można by wręcz nazwać te aktywa najprostszą na świecie autostradą do sukcesu. A jednak nie. Ukraina nie potrafiła wykorzystać potencjału, którym dysponowała. Zamiast transparentnej prywatyzacji, która wprowadziłaby ukraiński przemysł w świat międzynarodowych inwestycji i technologii, Kijów zafundował sobie iście mafijny system oligarchiczny, prowadzący do parcelacji państwa i niedający gwarancji wzrostu wskaźników zamożności obywateli. Nie lepiej było w polityce. Zamiast przejrzystego systemu partyjnego rządziły kontrolowane przez oligarchów i Moskwę koterie, co w społeczeństwie oczekującym przemian w stylu zachodnim musiało prowadzić do kolejnych katharsis na kijowskim Majdanie.
Czytaj więcej
Pewien młody, acz coraz lepiej znany opinii publicznej (dzięki sekretnej korespondencji min. Dworczyka) rządowy specjalista od komunikacji zechciał wypowiedzieć się kiedyś prywatnie na mój temat jako o chińskim lobbyście. Oczywiście, nie znamy się osobiście. Słowa w życiu nie zamieniliśmy, a w czasach, gdy on gonił po zielonych łąkach w przykusym harcerskim mundurku, ja już posyłałem dzieci na studia. Niemniej czuł się uprawniony, by wypowiedzieć się na temat moich tekstów o Chinach, które śledził zapewne ze wstydliwym rumieńcem na twarzy w gazecie „Rzeczpospolita".
Zamiast reform permanentna korupcja. Zamiast konsolidacji państwa jego stopniowe pękanie i kompletna, kompletna niemożność podejmowania skutecznych reform. Byłem tego naocznym świadkiem. Bywałem na kolejnych „majdanach" i przez lata prowadziłem debaty z ukraińskimi politykami. Charakterystyczne na początku wieku było w ich kręgach przekonanie, że Kijów jest tak ważny dla obu potęg – Rosji i Europy – że może zachowywać się jak panna na wydaniu. A więc stroić tylko, pudrować nosek i czekać na najlepszą ofertę matrymonialną.
Ileż było w tym złudy, przekonano się w Kijowie w dniu upadku skorumpowanego reżimu Janukowycza, przy okazji strzałów na Majdanie i podczas prowokowanych przez Rosjan „buntów" w Donbasie. A kilka się nie udało. Putinowskie zielone ludziki zajęły Krym, ale nie dały rady w Odessie. Byłem tam w końcu kwietnia 2014 r., obserwując prorosyjski pochód, dokładnie tydzień przed pamiętnymi wydarzeniami z 2 maja, kiedy podczas wywołanych przez prowokatorów zamieszek zginęło niemal 50 osób. Odessa miała być kolejnym Donieckiem czy Ługańskiem, ale – jak się okazało – być nie mogła. Mimo prowokowanych manifestacji miasto się nie ruszyło. Większość mieszkańców pozostawała doskonale obojętna na to, co dzieje się na ulicach. Ta rewolucja nie mogła się powieść.