Zacznijmy od kwestii oczywistej. Tusk jest i pozostaje politykiem swojego pokolenia. Jest tylko nieco młodszy od Jarosława Kaczyńskiego i (nieco więcej, ale to nadal to samo doświadczenie) od Adama Michnika, a to oznacza, że w pewnych kwestiach myśli tak samo. I tak jest w kwestii roli katolicyzmu. I Michnik, i Kaczyński mówią to samo: Polska bez katolicyzmu będzie gorsza, a nie lepsza, a Tusk ujmuje rzecz nieco inaczej i stwierdza, że „nie uważa, żeby świat bez Boga był lepszy (...) dokładnie odwrotnie". Cała trójka nadaje więc na tych samych falach i niezależnie od ich własnej religijności bądź jej braku (nie moją rolą jest ocenianie tego) na tym założeniu opiera się ich polityczny stosunek do Kościoła. Każdy z nich bowiem jest przekonany, że bez niego, bez odwołania do emocji ludzi wierzących, nie da się przejąć i sprawować w Polsce władzy. To z tej świadomości bierze się gotowość rozgrywania Kościoła, wykorzystywania emocji religijnych, jaką prezentują dwaj kluczowi gracze na politycznej scenie i emerytowany już, i w sumie pozbawiony realnego znaczenia, gracz medialny.
Czy jest to diagnoza aktualna? Czysto politycznie i krótkoterminowo wciąż tak. Nie da się przejąć władzy bez pozyskania części elektoratu wierzącego. I dotyczy to zarówno obecnego obozu rządzącego, który emocje religijne konserwatywniejszej części wierzących rozgrywa od dawna i to bardzo skutecznie, a do tego niewielkim politycznym kosztem, jak i opozycji. To, że partyjni koledzy Tuska uwierzyli, że ludzi wierzących (nieco mniej konserwatywnych, ale wierzących) można lekceważyć, że można pozbyć się całego skrzydła z partii, jest jednym z powodów ich klęski. Tusk tego błędu nie popełni, stąd wiele ciepłych słów na temat jednego z zaangażowań Kościoła i zapowiedź walki o to, by Kościół uwolnić od koalicji z PiS.
Dla mnie jednak ciekawe jest co innego. Na ile ta diagnoza strategii politycznej ma jeszcze zastosowanie do młodszego pokolenia wyborców? Ich laicyzacja jest już bardzo zaawansowana, wielu z nich nie ma kontaktu z Kościołem, i aż się prosi o zadanie pytanie, czy na nich ta gra będzie jeszcze robić wrażenie? Czy za kilka lat przestanie być potrzebna? Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie, ale jedno wydaje mi się oczywiste. Zapateryzmu w Polsce nie będzie, bo jak pisał wybitny poeta, a przy okazji prawicowy wieszcz Jarosław Marek Rymkiewicz (ubolewając nad tym), Polacy nie przepadają za wieszaniem, nie lubią przelewu krwi. Agresywna laicyzacja raczej więc u nas nie przejdzie. I w tym sensie Tusk ma rację, zmieniając nieco wektor politycznego myślenia.
Charakterystyczne jest także, że brak w jego wystąpieniu zapowiedzi głębokich zmian obyczajowych (czego również oczekuje od niego część mediów). W tej sprawie, choć widać zmiany opinii publicznej, on wciąż jest ostrożny. Spór obyczajowy mu się nie opłaca, bo nie pozwala budować szerokiej opozycji, a do tego, jak się zdaje, w dziedzinie obyczajowej nie jest on ani rewolucjonistą, ani reformatorem. Na razie bada teren z chłodnym podejściem pragmatyka.
Najciekawsze jest jednak to, że w tej grze polityki i religii graczami pozostają politycy. Na scenie brakuje aktorów kościelnych w głównych rolach. To już nie jest czas, gdy arcybiskup Tadeusz Gocłowski zapraszał polityków postsolidarnościowych na konsultacje w sprawie tworzenia rządu, czy gdy Aleksander Kwaśniewski i Leszek Miller zabiegali o wsparcie biskupów. I to jest najlepsza miara słabości Kościoła, którego biskupi teraz często szukają wsparcia polityków, jakby nie wierząc, że bez nich mogą rzeczywiście realizować swoją misję. I to jest chyba w tej sprawie najsmutniejsze.