I nie mam bynajmniej na myśli jakiejś jednej konkretnej partii, bo ów desygnat okazuje się na tyle pojemny, że obejmuje nawet polityków należących do formacji, które się wzajemnie zwalczają.
W Polsce za prawicę uchodzi rzecz jasna obóz „dobrej zmiany". Szermuje on hasłami bogoojczyźnianymi i odwołuje się do solidaryzmu społecznego. Retorycznie w sprawach socjalnych epatuje radykalizmem, który może się kojarzyć bardziej z klasowymi resentymentami o charakterze lewicowym niż prawicowym strzeżeniem tradycyjnych wartości.
Po przeciwnej stronie barykady mamy z kolei ideowo zróżnicowaną masę, ale jest w niej pewna mniejszość ludzi przedstawiających się jako konserwatyści. Ich credo sprowadza się do kultu „zdrowego rozsądku" i niechęci wobec wszelkich radykalnych przeobrażeń.
Dla mnie natomiast najważniejszym punktem odniesienia, jeśli chodzi o politykę, jest stanowisko Kościoła katolickiego, i to w interpretacji, do której przylgnęło miano „mesjanizm polski". Przyjmując tę perspektywę, uważam, że dla katolika podstawowym celem aktywności w polityce powinno być Królestwo Boże na ziemi.
Nie chodzi tu o wdrażanie jakiejś moralistycznej utopii, lecz o kształtowanie wspólnoty politycznej, w której naczelną wartością będzie ludzka godność. To znacznie bardziej ambitny cel niż prawicowa obrona ludzkiej natury przed zakusami inżynierów społecznych. Nie jest nim więc Polska mlekiem i miodem płynąca (choć może być do niego środkiem), lecz zbawienie ludzkości z doniosłym udziałem narodu polskiego. Ludzka godność nie oznacza prawa do wolności (a właściwie swawoli) zgodnie z hasłem: „Róbta, co chceta", ale warunki do pracy jako działania twórczego (nie mechanicznego), do mężnego pokonywania trudów, do duchowego wzrastania, którego jednym z wymiarów jest wzajemne niesienie brzemion.