Parę dni temu rzuciłem się w telewizorze na rumuński przebój, uhonorowaną wieloma nagrodami na europejskich – to wiele mówi – festiwalach komedię. Siedzi trzech facetów w pokoju, ale widzimy tylko półtora z nich, bo kamerę ustawiono w korytarzu, taki zabieg. Po kwadransie miał miejsce inny zabieg, poddałem się resuscytacji. Tyle o filmie znad Dunaju. Powiem jeszcze tylko, że kocham Bałkany i do dziś żywo wspominam sobotni wieczór w Skopje, gdzie z przyjacielem popijaliśmy wino wgapiając się w knajpie w ekran telewizora. To tam swe pieśni za swobodnu Makedoniju śpiewali brodaci partyzanci w liczbie legionu. Do dziś w to nie wierzę.
To był, jak się można domyślić, wstęp, teraz czas na dygresję a propos palenia, bo w Macedonii też kurzyli strasznie. To niesamowite, jak w ciągu ostatnich dwudziestu lat zmienił się świat, prawda? Pamiętam przecież nie tylko zadymione kino, ale i samolot bułgarskich linii lotniczych, w którym gdzieś tak od połowy zaczynały się miejsca dla palących. Nie, żadnej kurtyny nie było, po prostu siedzisz sobie w piętnastym rzędzie, a gość za tobą jara jeden za drugim. Więcej palili chyba tylko w Libanie, gdzie taksówkarz, zanim zapyta o kurs, częstuje cię fajką. Dość powiedzieć, że dzięki Bułgarom zamiast Złotych Piasków widziałem na plaży raczej złote pety. Stop, miało być o kinie, przecież od niego zacząłem.
Otóż oglądałem sobie ostatnio ponownie serię filmów o Bournie. Widać, że zrobione dekadę temu – żadnych osób niebinarnych ani nawet osób z macicami, zero scen lesbijskich. Kobieta to kobieta, facet to facet, straszna ramota. Jest jednak w tych filmach coś starego jak kino i typowo amerykańskiego – wiara w państwo. Tak, tak, w państwo. Mimo że rządzone przez krwiożerczych, zepsutych do szpiku sadystów CIA nie cofnie się przed niczym, mimo że przełożeni ochoczo zabijają swych agentów, to zawsze znajdzie się tam jeden sprawiedliwy.
Ten jeden sprawiedliwy to oczywiście stały element kina, w Hollywood znany od zarania. Dość przypomnieć przedwojenny, naiwniutki i sentymentalny na wskroś „Pan Smith jedzie do Waszyngtonu", gdzie tytułowy bohater z prowincji doprowadza do przemiany skorumpowanych senatorów, którzy ze łzami w oczach próbują odkupić swe niegodziwości. W serii o Bournie ten jeden albo ta jedna sprawiedliwa również ostatecznie mają za sobą całe państwo i opinię publiczną. Tak, wiem, zaraz usłyszę, że jaram się wymuszonymi przez producentów happy endami. Nie, to coś więcej niż zwycięstwo naszego bohatera, to panujące przekonanie, że cokolwiek by się działo, to państwo się w końcu oczyści i zatryumfuje sprawiedliwa twarz Ameryki. A przecież zepsuci – udowadnia nam kino i seriale – są nie tylko burmistrzowie czy cały Senat, z którym uporać się musi nasz pan Smith, ale nawet prezydenci. A jednak w końcu zwycięża i dobro, i amerykańska wiara w państwo.
Strasznie im tego zazdroszczę, naprawdę. U nas, poza absolutnymi wyjątkami, jest inaczej i jeden sprawiedliwy albo kapituluje, albo musi radzić sobie sam. Może filmowcy trafnie odczytują stan naszego państwa, wiedzą, że z kartonu, że kamieni kupa? Może, ale jest coś jeszcze, coś smutnego. Myślę o niechęci reżyserów czy scenarzystów do pokazywania tego, co kryje się za fasadą naszego świata. Jeden chyba tylko Wojciech Tomczyk najpierw w „Norymberdze" pokazał piekło dziedzictwa esbeckich akt, a potem w trzech sezonach „Oficera" zabrał się za próbę rekonstrukcji obrazu państwa. Ostatecznie okazało się, że nie rządzą nim ani politycy, ani nominalny właściciel potężnej telewizji, tylko skromny, emerytowany pułkownik SB Czesław Pieczur. To wystarczyło, by wizję Tomczyka uznać za prawicową i nie podejmować z nią polemiki.