Niemcy. Jak biznes kształtuje politykę

Demonizowanie niemieckiego zainteresowania wschodnimi sąsiadami i skuteczności kół gospodarczych RFN na tym kierunku byłoby tyleż emocjonalne, co bezcelowe. Zrozumienie celów niemieckich elit i dominującego wśród nich lobby wielkiego biznesu jest natomiast konieczne, by myśleć o podjęciu obrony interesów naszego regionu.

Publikacja: 26.02.2021 18:00

Musimy być przygotowani do stałego reagowania na presję takich partnerów, jak Niemcy i Francja, któr

Musimy być przygotowani do stałego reagowania na presję takich partnerów, jak Niemcy i Francja, które chciałyby nadal widzieć w Europie Środkowej głównie rynek zbytu dla swojego przemysłu. Na zdjęciu spotkanie kanclerz Angeli Merkel i prezydenta Emmanuela Macrona przed rozpoczęciem niemieckiej prezydencji w UE, Zamek Meseberg koło Berlina, 29 czerwca 2020 r.

Foto: Hayoung JEON/POOL/AFP

Nawet dla obserwatorów dalekich od postrzegania skomplikowanych, wzajemnie powiązanych sfer życia politycznego i społecznego przez nadrzędny pryzmat geopolityki niedawne napięcia związane z negocjacjami budżetu UE muszą przywoływać historyczne i geopolityczne skojarzenia. Bezrefleksyjne wyśmiewanie determinizmu geograficznego en gros stało się w ostatnich dekadach nie tylko modną postawą, ale i standardowym zabiegiem znieczulającym w wypadku większości zachodnioeuropejskich i polskich komentatorów. Obecnie objaśnianie polityki międzynarodowej ma być oparte na „szerokim wachlarzu uwarunkowań" ekonomicznych, kulturowych, pokoleniowych, technologicznych, społecznych, wreszcie politycznych. Oczywiście pierwszoplanową rolę w tej rewolucji geopolitycznych motywacji – po wyraźnie już skompromitowanej idei globalnej konwergencji – mają odgrywać takie zjawiska, jak kryzys tożsamości społeczeństw Zachodu, walka z niekorzystnymi zmianami klimatu i społeczną dyskryminacją, problem migracji, a być może również walka z globalnymi epidemiami.

Najpewniej jednak najważniejszym elementem przełamującym zdeterminowany geograficznie sposób myślenia o polityce międzynarodowej w Europie jest istnienie... Europy. Ściślej – Unii Europejskiej. Cóż bowiem lepszego mogło się zdarzyć naszemu kontynentowi niż oparta na przedstawicielskiej demokracji, gwarantująca pokój i dobrobyt UE? Na moją, może niezbyt wybujałą wyobraźnię: nic.

Przeciętny obywatel chętnie przyzna, że demokratycznie wybrani przedstawiciele 450 mln obywateli muszą podejmować decyzje bardziej przejrzyste i korzystniejsze dla ogółu niż, nie przymierzając, Napoleon, Karol Wielki czy władcy Świętego Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego. No, chyba że decydujący wpływ na decyzje Unii mają jej najwięksi członkowie. I odbywa się to ze stratą dla reszty. Ale nawet wówczas czy nie lepiej – jak zdaje się sugerować wielu uczestników debaty w Polsce, na Węgrzech, w Czechach, a już najmocniej w Grecji i Portugalii – poddać się arbitrom z Berlina i Brukseli, niż dryfować gdzieś na niepewnych obrzeżach? Jakież to straszne cele musieliby owi arbitrzy realizować, żeby nie było to dla nas korzystniejsze niż ten dryf, z ciemnogrodzko-warcholskim wizerunkiem na dodatek.

Polityka przez Unię i poza Unią

Zjawiska wydają się straszne szczególnie wtedy, gdy są tajemne, niezrozumiałe. A cele Brukseli, Berlina i Paryża są dla co pilniejszych obserwatorów zupełnie zrozumiałe. Oczywiście wewnętrzne zróżnicowanie tych centrów decyzyjnych niekiedy zakłóca obraz, jednak nie ulega przecież wątpliwości, iż Niemcy (podobnie jak – z wyraźnie mniejszymi sukcesami – Francja) realizują w ramach i za pośrednictwem Unii swoje ściśle zdefiniowane cele.

Irytujące dla nich zachowania poszczególnych średnich i mniejszych członków UE – że przypomnę, obok problemów z Węgrami i Polską, kryzys grecki, odśrodkowy dryf Włoch, separatystyczne wstrząsy w Hiszpanii i Belgii – są konsekwentnie, acz z dużą dbałością o wydźwięk medialny, neutralizowane. Wszystkie te kraje, z niezupełnie zbieżnych przyczyn, nie widzą jednak alternatywy poza Unią, więc gotowe są na koncesje. Inaczej było z Wielką Brytanią, jednym z trzech wielkich krajów UE z globalną perspektywą i doświadczeniem. Nie mogąc w dostatecznym stopniu realizować swoich celów politycznych i ekonomicznych w wyniku coraz mocniej zaznaczającej się przewagi i wspólnoty interesów państw skupionych wokół Niemiec i Francji, Wielka Brytania została wypchnięta z głównego nurtu, a w wyniku być może niedostatecznie dziś wyświetlonego incydentu znalazła się poza Unią.

Jest to skądinąd dobra ilustracja faktu, że nie sposób dziś klarownie mówić o wpływie Unii Europejskiej na politykę w Europie i poza nią, natomiast jasno i w szczegółach można rozmawiać o polityce Niemiec czy Francji, realizowanej w zależności od potrzeby czy to w ramach i za pośrednictwem Unii (budżety, regulacje itp.), czy to samodzielnie (vide Nord Stream 2, cicho wspierana przez resztę Zachodu obecność Francji i jej sił zbrojnych w krajach Afryki Północnej i Sahelu czy polityka obydwu państw z okresu rozbijania – bo nie tylko rozpadu – Jugosławii).

Można w wielkim uproszczeniu powiedzieć, że cele, jakie Niemcy realizują bądź za pośrednictwem Unii, bądź to samodzielnie, są efektem wypracowanego i stale uzupełnianego o nowe i modyfikowane istniejące ustalenia kompromisu głównych sił politycznych: chadeków i socjaldemokratów, a w zdecydowanie mniejszym stopniu – liberałów, lewicy i Zielonych. Główne partie, CDU/CSU i SPD, swoją agendę budują w wyniku oddziaływania składających się na nie środowisk, jednak w skali trudnej do wyobrażenia w Polsce największy na nią wpływ mają środowiska niemieckiego biznesu. Co więcej, koła gospodarcze RFN, z powodu odległych i niedawnych zjawisk historycznych, różniących mocno Niemcy od Francji czy Wielkiej Brytanii, mają wyjątkowo mocną pozycję w Republice Federalnej i w decydujący sposób kształtują jej politykę.

Biznes u sterów

Od czasu upadku ostatniej w istotnym stopniu niezależnej od władzy cywilnej emanacji niemieckiej siły zbrojnej, jaką był Wehrmacht (a potężne zjawisko „armii z państwem" sięga w Niemczech przełomu XVII i XVIII wieku), niekwestionowanym dzierżycielem pozademokratycznego wpływu na niemiecką politykę jest tamtejszy biznes. Już w dobie kajzerowskiej, przy tracących dominującą pozycję arystokratach i wielkich posiadaczach ziemskich, to najpotężniejsi przedstawiciele kół gospodarczych, przemysłu i finansów uzyskali decydujący wpływ na cele niemieckiej polityki, w tym zagranicznej. Przypomnę tu, że wśród środowisk wpływających na definiowanie celów podczas I wojny światowej to nie cesarz, nie kanclerz, nie pruska arystokracja ze Sztabu Generalnego, nie junkrzy, a nawet nie ruch wszechniemiecki, ale wielki biznes wysuwał najdalej idące cele wojenne.

Ostateczne urzeczywistnienie Mitteleuropy – dzisiejszych terytoriów Niemiec, Austrii, Czech, Polski, Węgier, państw bałtyckich i części Bałkanów – jako obszaru pod polityczną i gospodarcza kontrolą Niemiec było wśród nich oczywistością. Apetyty tuzów ówczesnej gospodarki: Kruppa, Thyssena i Stinnesa, wychodziły poza te zamierzenia; konieczne według nich były też aneksje okręgów przemysłowych Belgii i północno-wschodniej Francji. W dobie traktatu brzeskiego wielcy przemysłowcy i finansjera Rzeszy, a z nimi bliskie dyktatorskiej władzy naczelne dowództwo (Oberste Heeresleitung, OHL) oraz poszczególni ministrowie, poszerzyli zasięg swoich zainteresowań, przygotowując się do gospodarczego i politycznego opanowania Ukrainy, a nawet Finlandii, Kubania, dolnego Donu i krajów kaukaskich.

Ukraińska Republika Ludowa, powstała głównie dzięki Niemcom szukającym sposobów na fragmentację terytorium dawnego caratu, stała się przedmiotem błyskawicznej penetracji. Koncerny otrzymywały aktywne wsparcie rządu w Berlinie i jego Biura Gospodarczego Rzeszy oraz OHL. Niemcy przegrywały wojnę na Zachodzie, ale wielki biznes do ostatniej chwili próbował przejmować ukraińską gospodarkę.

Już w dobie I wojny, podczas okupacji Belgii, pierwszy raz w nowożytnej historii ogromna 160-tysięczna rzesza Belgów została przymuszona do pracy w niemieckiej gospodarce i w tzw. batalionach robotników cywilnych (najczęściej na tyłach frontu). Oberost zapewniło z kolei armii i gospodarce kilkaset tysięcy Polaków i Litwinów, z których wielu – podobnie jak robotnicy belgijscy – zastąpiło w fabrykach i na roli powołanych do wojska Niemców. Przemysłowcy wykorzystywali tę siłę roboczą nie tylko do zastąpienia miejscowych, lecz z pełnym rozmysłem obniżali koszt pracy tej części swych pracowników dzięki drastycznemu zmniejszeniu wynagrodzenia i innych świadczeń dla przetrzymywanych zazwyczaj w ciężkich warunkach, niedożywianych robotników przymusowych.

Nie wszyscy wielcy przemysłowcy mieli równie efektywny dostęp do kanclerza, cesarza czy OHL. W swojej masie formułowali żądania za pośrednictwem wszystkich liczących się organizacji przedsiębiorców. Stawiało to kanclerza w tym trudniejszej sytuacji, że wciąż trzymał się on na arenie międzynarodowej polityki przedstawiania Niemiec jako „wciągniętych w wojnę" (a w domyśle: niebiorących w niej udziału dla zysków terytorialnych i ekonomicznych).

Wybitni przedstawiciele elity gospodarczej, uważani dziś za stosunkowo umiarkowanych, jak Walther Rathenau (związany z AEG i bankiem Berliner Handels-Gesellschaft) czy Arthur von Gwinner (Deutsche Bank), naciskali na kanclerza, by przyśpieszył tworzenie niemieckiego ładu gospodarczego Mitteleuropy pomimo braku militarnych rozstrzygnięć. Kanclerz Theobald von Bethmann-Hollweg, zasadniczo przekonany do ich idei, zlecił ministrowi spraw wewnętrznych Clemensowi von Delbrückowi opracowanie podstaw dla Środkowoeuropejskiej Unii Ekonomicznej, która najpierw miałaby być zawarta z Austro-Węgrami, a następnie ze złamaną w wyniku wojny Francją. Rathenau (dziś jeden z pierwszorzędnych bohaterów niemieckiej narracji historycznej, wybijającej korzystne dla wizerunku jego samego oraz Niemiec poszczególne akcenty biografii) proponował dodatkowo zwiększenie presji na sojusznicze Austro-Węgry, by uzyskać natychmiastowe koncesje, co kanclerz i minister woleli przełożyć na później.

Delbrück pisał wówczas tak: „(...) w przyszłości wolna gra ekonomiczna zapanuje na ogromnym obszarze od Pirenejów do Kłajpedy, od Morza Czarnego po Północne, od Śródziemnego po Bałtyk". Dziękował Bogu, że wojna zmusza Niemcy do porzucenia starego systemu (gdzie rynek był chroniony przez protekcjonizm państwa z barierami celnymi na czele) i umożliwia im jednocześnie walkę o prymat na rynku światowym.

Niemieckie koła gospodarcze z bardzo mieszanymi uczuciami przywitały 15 lat po I wojnie Adolfa Hitlera jako kanclerza i jego NSDAP, jednak niemal ten sam garnitur koncernów – w większości ochoczo – stał się podstawą wysiłku wojennego, wziął udział w gigantycznym zaborze aktywów podbitych krajów i na wielką skalę korzystał z niewolniczej i przymusowej pracy. Do dziś niektóre z klanów, że wymienię władającą m.in. połową akcji firmy BMW rodzinę Quandtów, nie zdecydowały się na jakąkolwiek formę zadośćuczynienia wobec więźniów i robotników przymusowych, na których pracy się bogaciły.

Elita i cele po renowacji

Oczywiście pół wieku po wojnie większość koncernów pod presją międzynarodową i dbałych o wizerunek RFN polityków z liberałem Otto Lambsdorffem na czele (arcypragmatycznie wówczas wspierającym niemiecki priorytet: maksymalizację eksportu) zdecydowało się na wypłatę odszkodowań ofiarom pracy przymusowej z okresu II wojny, a niektóre podjęły dodatkowe, ponadstandardowe działania. Głębokie przemiany, jakie niemiecka gospodarka i jej elity przeszły po II wojnie, nieporównanie większe niż choćby te na zachód od Renu, nakazują zachować szczególną ostrożność w doszukiwaniu się elementów kontynuacji idei Rathenaua czy Delbrücka w dzisiejszych działaniach kół gospodarczych RFN. Jednocześnie nie sposób nie zauważyć, że polityka zagraniczna Niemiec Zachodnich kształtowała się w drastycznie innych warunkach niż w powojennej Francji czy Wielkiej Brytanii. Na pierwszych włodarzy RFN stosunkowo słabo oddziaływały stare elity arystokratyczne, wojskowe czy kolonialne. Również wpływ tradycji wcześniejszej polityki zagranicznej – III Rzeszy, Republiki Weimarskiej czy cesarstwa Hohenzollernów – był poszatkowany przez niebywałą w dziejach kraju katastrofę 1945 r. Obok opiekuńczo-nadzorczej roli Amerykanów to ludzie zajmujący się gospodarką – najpierw jej odbudową, a potem ekspansją – posiedli największy wpływ na strategiczne i taktyczne cele Niemiec po II wojnie.

Niemiecki biznes oddziałuje na polityków stale i na rozmaite sposoby, jednak wywiera na nich publiczną presję stosunkowo rzadko. Dla uważniejszych obserwatorów nie ulega jednak wątpliwości jego decydujący udział w ustalaniu realizowanych celów i ich modyfikacji wobec zachodzących zmian. Być może najdobitniejszym przykładem potwierdzającym przemożny wpływ wielkiego biznesu na politykę Berlina w ostatnich dekadach jest ewolucja stanowiska wobec Chin, jej charakter i cezury czasowe. Kolejne rządy RFN przez dziesięciolecia prześcigały swoich zachodnich konkurentów w promowaniu swej gospodarki w Państwie Środka, tak przecież odmiennym politycznie od „wzorcowej demokracji", za którą RFN uchodzi. Nikt przez ostatnie trzy dekady nie dysponował taką infrastrukturą i budżetem wspomagającym rozwój handlu i inwestycji w Chinach jak RFN. Wielkie centra promocji gospodarki i ekspozycje targowe pokazywały zainteresowanie i potencjał Niemiec, irytując francuskich i angielskich, a nawet japońskich konkurentów. Żaden z przywódców europejskich nie pojawiał się też tak często w Chinach jak kanclerze Niemiec. Pierwsze skrzypce grali, oczywiście, przedstawiciele elit gospodarczych, z szefami Związku Niemieckiego Przemysłu (BDI) na czele.

Jak wiadomo, rezultaty są imponujące. Niemcy już ponad 30 lat temu stały się największym europejskim partnerem handlowym Chin, a kilka lat temu wyprzedziły od dawna ostrożniej patrzące na ChRL Stany Zjednoczone. Niemieckie koła gospodarcze, prasa i szeroka publiczność przeżywały ten fakt wręcz ekstatycznie. Także poziom inwestycji, jeszcze za kanclerza Kohla, przewyższył znacznie ten osiągnięty przez Francuzów, a nawet Brytyjczyków, pomimo ich oparcia na tradycyjnie bliskich londyńskiemu City centrach Singapuru i – do niedawna – Hongkongu.

Dla licznych koncernów Chiny stały się najważniejszym rynkiem zarówno pod względem sprzedaży, jak i rozwijania lokalnej produkcji. Volkswagen dostarcza tam obecnie ponad 4 mln samochodów rocznie, a jego udział w tym największym rynku samochodowym świata sięga 20 proc. Jest też głównym partnerem Chińczyków w dziedzinie elektromobilności. Chińskie przychody koncernu zbliżają się do 5 mld euro. Podobnego rzędu obroty odnotowują np. Daimler, BMW, EON, BASF, Allianz czy Siemens. Również tradycyjnie najsilniejszy sektor niemieckiej gospodarki, małe i średnie przedsiębiorstwa, potrafił nieporównanie skuteczniej od europejskiej konkurencji dotrzeć do chińskich partnerów i zbudować wysokomarżowe modele działania.

Dopiero kilka lat po głębokiej zmianie polityki USA i Francji (w tych krajach ciężar gatunkowy zbrojeniówki i wojskowych elit nie ulega wątpliwości), a także Japonii wobec Chin w elitach Niemiec pojawiła się refleksja na temat zagrożeń, jakie niosą coraz szersze relacje gospodarcze z tym gigantem. Zdania są tam zresztą wciąż podzielone. Szczególnie masy mniejszych eksporterów, odnotowujących w handlu z Chinami marże wyższe niż w innych regionach, niechętnie patrzą na rosnące obawy w kręgach politycznych, wśród najważniejszych analityków i czołowych koncernów.

Po licznych sygnałach ze strony think tanków i poważniejszych komentatorów oraz rządowych analizach i przygotowaniach przedstawiciele wielkiego przemysłu zdają się zasadniczo zmieniać kurs. Na początku 2019 r. wspomniany BDI wystąpił z publicznym wezwaniem do Komisji Europejskiej o przyjęcie twardej linii postępowania wobec Państwa Środka. Chodzi przede wszystkim o obronę przed przejęciami niemieckich spółek przez chiński kapitał, przed niemal nieograniczonymi zdolnościami produkcyjnymi tamtejszej gospodarki, a wreszcie przed subsydiowaniem eksportu. Prezes BDI Dieter Kempf nawoływał „europejskich polityków" (mówiąc w rzeczywistości do własnego rządu), do zaprzestania ignorowania wyzwania rzucanego przez Chiny, bo, jak ostrzegł, budują one własny polityczny, ekonomiczny i społeczny model, którego walka z europejskim (czyli przede wszystkim niemieckim) modelem już się rozpoczęła. Wielki biznes przestawił więc zwrotnice.

Tego rodzaju zmiana, z dużą ostrożności podejmowana przez rząd w Berlinie, już wywołuje zarzuty wobec Niemiec o hipokryzję. Chodzi o to, że dziś gotowe są one poruszyć cały potencjał polityczno-gospodarczy UE, by bronić swoich aktywów przed chińskimi przejęciami, ale niedawno odmawiały tego innym krajom Unii. Przypomnę, że gdy Grecja, Hiszpania, Portugalia, Irlandia i Włochy przechodziły kryzys, Niemcy w sposób bezlitosny oczekiwały cięć wydatków publicznych, walnie przyczyniając się nie tylko do przedłużenia kryzysu i tragicznego w wymiarze społecznym marazmu na tamtych rynkach pracy, ale także do wyprzedaży właśnie Chińczykom cennych aktywów tych państw.

Niemcy, skupieni na aspektach ekonomicznych, z wielkim opóźnieniem jednak zdali sobie sprawę, że model chiński wygrywa z ich własnym. Nie wierzyli w to, że Chiny prześcigną ich w dziedzinie innowacji, w przetwarzaniu i wymianie danych, a nawet na polu niekwestionowanego zdawało się mistrzostwa Niemiec: automatyzacji i robotyzacji. Okazało się, że wśród dziesięciu największych spółek technologicznych świata obok amerykańskich są dwie chińskie i jedna koreańska. Najwyżej notowana niemiecka SAP zamyka drugą dziesiątkę. Jeszcze większa przepaść istnieje w dziedzinie patentów. Chińskie przejęcia w Niemczech koncentrują się na sektorach, które w swojej strategii rząd ChRL uznał średnioterminowo za kluczowe: robotyki, biotechnologii i motoryzacji. Podobnie jak ponad sto lat temu, kiedy armaty Kruppa miały być świetne, a francuskie do niczego, i dziś w sprawie Chin niemieckie koła gospodarcze sprowadziły rząd na manowce.

Przydomowy ogródek

Zajęta na przełomie lat 80. i 90. XX w. rozmaitymi międzynarodowymi i wewnętrznymi aspektami zjednoczenia, z restrukturyzacją gospodarki wchłoniętej NRD na czele, Republika Federalna potrafiła zareagować błyskawicznie na upadek ZSRR i wytworzoną próżnię w długim pasie między Tallinem i Sofią. Niemcy zasadniczo przejęły inicjatywę i kontrolę nad integracją uzależnionych wcześniej od Moskwy państw Europy Środkowo-Wschodniej, sprawnie weszły na ich rynki, dominując m.in. media (szczególnie dzienniki) czy infrastrukturę, i w dużym stopniu ukształtowały ich ewolucję na poddostawców wbudowanych w łańcuchy wartości niemieckich przedsiębiorstw, tworząc z nich pozbawione i protekcjonizmu, i własnego kapitału rynki zbytu. Nikt specjalnie Republice Federalnej w tym nie przeszkadzał, niejako rozumiejąc, iż aranżuje ona swój stary ogródek. Przy okazji, rzecz jasna, korzystali z takiego sprofilowania tych rynków inni, najskuteczniej zaś Francuzi i Holendrzy (co ciekawe, kraje, które obok Niemiec szczególnie niechętnie patrzą na polskie próby zmiany tego stanu, abstrahując od skuteczności tych prób).

Jednym z istotnych, choć nie najważniejszych, powodów refleksji niemieckich elit nad relacjami z ChRL był trend zapoczątkowany w 2012 r. powstaniem formatu 16+1, zrzeszającego Chiny i 16 państw Europy Środkowo-Wschodniej. Zdarzenie ledwie zauważone przez komentatorów brytyjskich, francuskich czy włoskich wywołało w RFN zdecydowanie nieprzychylne reakcje. Jakże inne niż wówczas, gdy Chińczycy śmiało przejmowali i zwiększali działalność inwestycyjną w pogrążanych w kryzysie Grecji, Włoszech, Hiszpanii i Portugalii.

Nie jest tu istotne, w jakim stopniu twarda walka Berlina o kontrolę nad naszym regionem jest konsekwentną realizacją starych celów niemieckiej geopolityki, a w jakim na wskroś pragmatyczną dbałością o charakter coraz bardziej cennego zaplecza własnej gospodarki. Jedno i drugie wymaga bardzo podobnych posunięć. Owo zaplecze bowiem ze swoimi zasobami ludzkimi, wytwórczymi i surowcowymi oraz niemałymi rynkami zbytu było pożądanym wzmocnieniem niemieckiego potencjału, który w latach 80. i 90. XX w. stopniowo przestawał wystarczać do utrzymania tempa wzrostu i ekonomicznej ekspansji w świecie. Gdzież wówczas niemieckie firmy mogły łatwiej znaleźć dodatkowe potencjały, pozwalając skierować więcej własnych, cenniejszych przecież z ich punktu widzenia, zasobów na działania strategiczne, badania i rozwój, edukację własnych kadr, nowe inwestycje i eksport?

Dlatego właśnie, pomimo konsekwentnej od epoki Adenauera i Erharda orientacji na Zachód, na rozwój Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej, czujność, zainteresowanie i ambicje niemieckiego biznesu wobec naszego regionu nigdy nie wygasły. To naturalne od końca XIX w. zjawisko nabrało najciemniejszych barw w oczach mieszkańców Europy Środkowo-Wschodniej i Bałkanów, a już najbardziej w oczach Polaków, w związku ze wstrząsami i horrorem XX w. Seria tragicznych doświadczeń narastających najpóźniej od okresu Kulturkampfu, poprzez to rosnące, to znów słabnące fale germanizacji, doświadczenia obu wojen i ludobójczej okupacji utwierdzonych pozbawioną wszelkich niuansów komunistyczną, peerelowską propagandą, długo nie pozwalała patrzeć racjonalnie na niemieckie zainteresowanie naszym regionem.

Nic nie wskazuje na to, by zjawisko to miało w znaczący sposób ewoluować. Co więcej, zmiany globalne powodują, iż gospodarki naszego regionu, z polską na czele, są jeszcze bardziej potrzebne niemieckiej niż 30 czy 20 lat temu.

Wykorzystać obecną dynamikę

Przypomnę, że jesteśmy już czwartym na świecie i drugim w Europie krajem pod względem eksportu do Niemiec, po Chinach, Stanach Zjednoczonych i Holandii, wyprzedzając ostatnimi czasy takie potęgi, jak Francja, Włochy, Szwajcaria, Japonia czy Wielka Brytania. Na liście największych odbiorców niemieckiego eksportu Polska wspięła się zaś na ósme miejsce. Przy okazji dodam, że Rosja jako partner Niemiec zarówno pod względem importu, jak i eksportu znajduje się w drugiej dziesiątce, a o jej specyficznym położeniu dobitnie świadczy struktura rosyjskiego eksportu nad Ren, zdominowana przez paliwa kopalne, rudy metali i metale, drewno i półprodukty przemysłu drzewnego, a jej obroty z Niemcami stanowią zaledwie połowę ich wymiany z Polską.

Z korzystnych danych warto jeszcze przywołać fakt, iż Polska posiada też dodatnie saldo obrotów w handlu z Niemcami, podziwianym przecież w skali globalnej eksporterem. Wyzwaniem jest oczywiście struktura naszego eksportu na tamtejszy rynek, która, owszem, zmienia się w dobrym kierunku – dóbr wyżej przetworzonych, produktów finalnych – jednak jeszcze długo artykuły rolno-spożywcze (w tym nieprzetworzone lub niskoprzetworzone mięso, ryby, oleje, owoce, jaja, cukier), części i akcesoria motoryzacyjne, miedź i wyroby przemysłu chemicznego (z wciąż niezbyt dużym udziałem tzw. chemii małotonażowej, o dużej wartości dodanej) będą stanowić jej większość. Wizerunek Polski jako solidnego, konkurencyjnego cenowo eksportera komponentów dla niemieckiego przemysłu przestaje być korzystny, staje się wręcz barierą, a zatem wyzwaniem. Polskie sukcesy eksportowe w Niemczech w postaci wysokomarżowych towarów, jak meble, gotowe wyroby spożywcze, artykuły dziecięce, odzieżowe, obuwnicze, autobusy i pojazdy szynowe, wreszcie wysokoprzetworzone komponenty dla przemysłu pozwalają wyobrazić sobie skalę, jaką mogliby polscy eksporterzy tam osiągnąć przy intensywnym, przemyślanym, stabilnym wsparciu rządzących.

Niemieckie zainteresowanie w powiększaniu produkcji w Polsce na rzecz – najczęściej – własnego przemysłu najlepiej wyrażają bezpośrednie inwestycje firm znad Renu w naszym kraju, zbliżające się do 40 mld euro (w porównaniu z kilkudziesięcioma milionami w 1990 r.). Co ciekawe, choć z bardzo mizernej podstawy, jeszcze szybciej rosną w ostatnich pięciu latach inwestycje polskich firm w Niemczech; osiągną one niedługo 2 mld euro. Choć w wartościach bezwzględnych nadal kwoty te pozostają nieporównywalne, warto zauważyć, że w latach 2014–2019 polskie inwestycje w Niemczech rosły trzy razy szybciej niż niemieckie w Polsce.

Często nasi przedsiębiorcy zamierzający wejść na trudny rynek RFN wybierają zakup miejscowych firm będących w postępowaniu upadłościowym, dokonywanie niewielkich fuzji i przejęć lub odkup spółki od spadkobierców. I w tym obszarze pomoc agend państwowych i powiązanych z nimi podmiotów sektora finansowego zmienić mogłaby wiele in plus.

Atrakcyjność polskiej gospodarki dla tamtejszego biznesu jest coraz potężniejszym argumentem. Jeśli nie będzie on optymalnie wykorzystywany w najbliższym czasie, będziemy mogli mieć pretensje tylko do siebie.

Pełne uświadomienie sobie zakresu wpływu, jaki niemiecka gospodarka i jej cele mają na naszą sytuację, nasz potencjał ekonomiczny, możliwości wzrostu i strategiczne ryzyka, może zatem pozwolić na bardziej efektywne konstruowanie polskiej polityki gospodarczej i relacji z Niemcami. Wiele bowiem wskazuje na to, iż znajdujemy się w momencie zwrotnym. Polska zbliża się właśnie do poziomu dochodów (15 500 dol. na głowę) osiągalnego zasadniczo dzięki imitacji bardziej rozwiniętych gospodarek i bliskości odbiorców niżej przetworzonych dóbr. Było to możliwe przede wszystkim dzięki temu, że nasza gospodarka przez 30 lat dawała wysoki zwrot z inwestycji realizowany przy niemal stale wysokim popycie na kapitał. Że oferowała tanią, nieźle wykształconą siłę roboczą. Nasycenie inwestycjami i wzrost kosztu pracy spowolni jednak polską gospodarkę, a niemożność oferowania wysokomarżowych towarów, ograniczone innowacyjność i samodzielność rozwojowa, starzenie się społeczeństwa, wreszcie bariery stawiane przez korzystające z dotychczasowego kształtu gospodarki nad Wisłą elity biznesowe Niemiec, Francji czy Holandii spowodują wyczerpanie dalszego potencjału wzrostu.

Jako „strefa specjalnego przeznaczenia" musimy być przygotowani do stałego, kontrolowanego reagowania na presję takich partnerów, jak Niemcy i Francja, która wyraża się w bardzo szerokim wachlarzu działań politycznych, medialnych i gospodarczych. Jako jeden z instrumentów w tym wachlarzu wykorzystywane są z powodzeniem pewne różnice w kulturze politycznej i niektórych regulacjach i normach społeczno-obyczajowych, tym bardziej że znacząca część dzisiejszej polskiej opozycji zachowuje się tu skrajnie niedojrzale (ocena skuteczności tego i poprzednich rządów nie ma tu nic do rzeczy).

Jednym z koniecznych warunków wyjścia Polski czy Czech z pułapki średniego wzrostu musi być intensyfikacja bezpośredniej konkurencji wyrobów naszych przedsiębiorców z finalnymi produktami firm niemieckich, holenderskich i francuskich, patrzących na tę perspektywę, najdelikatniej mówiąc, niechętnie. Przedsiębiorcy sami sobie w tej walce nie poradzą, tym bardziej że wsparcie, jakie otrzymują ich zachodnioeuropejscy, a szczególnie niemieccy, partnerzy i konkurenci, funkcjonuje od epoki Erharda dzięki sprawdzonym, wciąż ulepszanym narzędziom i wielkim budżetom. Potrzebne będzie stałe wsparcie kolejnych rządów i głównych sił politycznych, łącznie z taką opozycją, która będzie umiała odsunąć od siebie pokusę przenoszenia polskich konfliktów do gremiów międzynarodowych, szczególnie unijnych, tak jak to czyniły kolejne ekipy opozycyjne we Francji podczas licznych zabiegów protekcjonistycznych francuskich rządów.

Demonizowanie niemieckiego zainteresowania wschodnimi sąsiadami i nieprzeciętnej skuteczności kół gospodarczych RFN w tym regionie byłoby tyleż emocjonalne, co bezcelowe. Zrozumienie celów niemieckich elit i dominującego wśród nich lobby wielkiego biznesu jest natomiast konieczne. Tylko wtedy będziemy mogli realnie myśleć o podjęciu asertywnej obrony interesów naszego regionu z naszymi przedsiębiorcami na czele i o budowie własnego, autonomicznego modelu polityczno-gospodarczego. Per saldo może to być wciąż korzystne zarówno dla Niemiec, jak i dla Polski. 

Tomasz Kaźmierowski – założyciel Fundacji Identitas, w latach 1996–2021 członek zarządów i rad nadzorczych banków i firm sektora finansowego w Polsce, Wielkiej Brytanii, Holandii, Rosji i na Białorusi

Nawet dla obserwatorów dalekich od postrzegania skomplikowanych, wzajemnie powiązanych sfer życia politycznego i społecznego przez nadrzędny pryzmat geopolityki niedawne napięcia związane z negocjacjami budżetu UE muszą przywoływać historyczne i geopolityczne skojarzenia. Bezrefleksyjne wyśmiewanie determinizmu geograficznego en gros stało się w ostatnich dekadach nie tylko modną postawą, ale i standardowym zabiegiem znieczulającym w wypadku większości zachodnioeuropejskich i polskich komentatorów. Obecnie objaśnianie polityki międzynarodowej ma być oparte na „szerokim wachlarzu uwarunkowań" ekonomicznych, kulturowych, pokoleniowych, technologicznych, społecznych, wreszcie politycznych. Oczywiście pierwszoplanową rolę w tej rewolucji geopolitycznych motywacji – po wyraźnie już skompromitowanej idei globalnej konwergencji – mają odgrywać takie zjawiska, jak kryzys tożsamości społeczeństw Zachodu, walka z niekorzystnymi zmianami klimatu i społeczną dyskryminacją, problem migracji, a być może również walka z globalnymi epidemiami.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich