Nawet dla obserwatorów dalekich od postrzegania skomplikowanych, wzajemnie powiązanych sfer życia politycznego i społecznego przez nadrzędny pryzmat geopolityki niedawne napięcia związane z negocjacjami budżetu UE muszą przywoływać historyczne i geopolityczne skojarzenia. Bezrefleksyjne wyśmiewanie determinizmu geograficznego en gros stało się w ostatnich dekadach nie tylko modną postawą, ale i standardowym zabiegiem znieczulającym w wypadku większości zachodnioeuropejskich i polskich komentatorów. Obecnie objaśnianie polityki międzynarodowej ma być oparte na „szerokim wachlarzu uwarunkowań" ekonomicznych, kulturowych, pokoleniowych, technologicznych, społecznych, wreszcie politycznych. Oczywiście pierwszoplanową rolę w tej rewolucji geopolitycznych motywacji – po wyraźnie już skompromitowanej idei globalnej konwergencji – mają odgrywać takie zjawiska, jak kryzys tożsamości społeczeństw Zachodu, walka z niekorzystnymi zmianami klimatu i społeczną dyskryminacją, problem migracji, a być może również walka z globalnymi epidemiami.
Najpewniej jednak najważniejszym elementem przełamującym zdeterminowany geograficznie sposób myślenia o polityce międzynarodowej w Europie jest istnienie... Europy. Ściślej – Unii Europejskiej. Cóż bowiem lepszego mogło się zdarzyć naszemu kontynentowi niż oparta na przedstawicielskiej demokracji, gwarantująca pokój i dobrobyt UE? Na moją, może niezbyt wybujałą wyobraźnię: nic.
Przeciętny obywatel chętnie przyzna, że demokratycznie wybrani przedstawiciele 450 mln obywateli muszą podejmować decyzje bardziej przejrzyste i korzystniejsze dla ogółu niż, nie przymierzając, Napoleon, Karol Wielki czy władcy Świętego Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego. No, chyba że decydujący wpływ na decyzje Unii mają jej najwięksi członkowie. I odbywa się to ze stratą dla reszty. Ale nawet wówczas czy nie lepiej – jak zdaje się sugerować wielu uczestników debaty w Polsce, na Węgrzech, w Czechach, a już najmocniej w Grecji i Portugalii – poddać się arbitrom z Berlina i Brukseli, niż dryfować gdzieś na niepewnych obrzeżach? Jakież to straszne cele musieliby owi arbitrzy realizować, żeby nie było to dla nas korzystniejsze niż ten dryf, z ciemnogrodzko-warcholskim wizerunkiem na dodatek.
Polityka przez Unię i poza Unią
Zjawiska wydają się straszne szczególnie wtedy, gdy są tajemne, niezrozumiałe. A cele Brukseli, Berlina i Paryża są dla co pilniejszych obserwatorów zupełnie zrozumiałe. Oczywiście wewnętrzne zróżnicowanie tych centrów decyzyjnych niekiedy zakłóca obraz, jednak nie ulega przecież wątpliwości, iż Niemcy (podobnie jak – z wyraźnie mniejszymi sukcesami – Francja) realizują w ramach i za pośrednictwem Unii swoje ściśle zdefiniowane cele.
Irytujące dla nich zachowania poszczególnych średnich i mniejszych członków UE – że przypomnę, obok problemów z Węgrami i Polską, kryzys grecki, odśrodkowy dryf Włoch, separatystyczne wstrząsy w Hiszpanii i Belgii – są konsekwentnie, acz z dużą dbałością o wydźwięk medialny, neutralizowane. Wszystkie te kraje, z niezupełnie zbieżnych przyczyn, nie widzą jednak alternatywy poza Unią, więc gotowe są na koncesje. Inaczej było z Wielką Brytanią, jednym z trzech wielkich krajów UE z globalną perspektywą i doświadczeniem. Nie mogąc w dostatecznym stopniu realizować swoich celów politycznych i ekonomicznych w wyniku coraz mocniej zaznaczającej się przewagi i wspólnoty interesów państw skupionych wokół Niemiec i Francji, Wielka Brytania została wypchnięta z głównego nurtu, a w wyniku być może niedostatecznie dziś wyświetlonego incydentu znalazła się poza Unią.