Sławy nie przynosi praca, umówmy się. Oglądałem niedawno w okolicznościach małżeńskich film, co to ani komedia, ani romantyczna, w którym główna bohaterka była ghostwriterką popularnych książek. Jej nazwisko pojawiało się nawet gdzieś maleńkim druczkiem, ale sławy jej to nie dawało, nad czym pani ubolewała, popadając przy tym w alkoholizm oraz wyśmiewanie niepełnosprawnych. Cóż, hobby jak hobby, ale ja przecież nie o tym. Sam byłem wszak sławny w ten sam sposób. Naprawdę, pisała o mojej osobie prasa w Indiach (i to od razu dwa tytuły), Indonezji oraz Irlandii, że pozostaniemy wyłącznie przy literce i. No, może nie do końca o mojej osobie, ale dzięki mnie pisała. Otóż poprosiłem na antenie radia ówczesną minister edukacji, by pouczyła premiera, że nie mówi się „półtorej roku". Anna Zalewska to zrobiła, a wszystko wychwyciły kamery i poszło w świat. Na Morawieckim wrażenia to nie zrobiło, ale historyjka była – w świecie przedpandemicznym to się zdarzało – na tyle zgrabna, że faktycznie i Azjaci, i Europejczycy, i Latynosi ją odnotowali. A co ja z tego miałem? Nic.
Sławę przynosi więc nie praca i raczej nie talent, iluż to bowiem fenomenalnych waltornistów się po świecie błąka, a my nigdy o nich nie usłyszymy, a taką Kim Kardashian zna każdy, wszak tylko ona powiększyła sobie pupę do rozmiarów Carnegie Hall. I to w czasach, w których każda nastolatka marzyła o tym, by sempiternę mieć jak najmniejszą, bo trzeba się upodobniać do anorektycznych modelek. Tak, tak, dobrze kombinujecie, trzeba zrobić coś innego, coś na przekór, ale oczywiście bez przesady. Taka Partia Umiarkowanego Postępu w Granicach Prawa ma nam z tego wyjść.
Ot, weźmy takich konserwatystów, najpierw jednak zsynchronizujmy zegarki oraz aparat pojęciowy. Co to konserwatysta? Otóż poznajemy go po stroju nieco zaniedbanym i fularze oraz po sposobie artykulacji. Konserwatysta mówi nudno, za to z namaszczeniem, używając od czasu do czasu słowa azaliż, lecz już nie aliści, ot, takie skrzyżowanie Gowina z biskupem. Konserwatysta ma te swoje dwie żony – chyba że publicysta, ten z racji nędznych dochodów ma jedną – i cóż on, bidula, może zrobić, by sławę zyskać?
Musi mówić to samo, co liberałowie, ale zaznaczając, iż czyni to z pozycji konserwatywnych. I tak, konserwatysta taki musi PiS krytykować za każdym razem, od czasu do czasu dodając, że to nie są prawdziwi konserwatyści. Jeśli konserwatysta zajmuje się Kościołem, to powinien nieustannie załamywać ręce, iż kler popełnia błędy, z których największym jest – tak, zgadliście – zażyłość z PiS-em. Okrasiwszy to kilkoma – naprawdę, nie musi być zbyt wiele – ciepłymi słowami o oponentach, zyskuje zaproszenia do wszelkich miejsc, gdzie można rozpoznawalność budować oraz opinię człowieka nietuzinkowego i inteligentnego. Inteligentny jest bowiem ten, kto się z nami zgadza, a jak się nie zgadza, to idiota z Ordo Iuris.
W polityce też to działa podobnie. Uwaga, tu wszelkie wypowiedzi w poprzek linii partii kończą się eksmisją i przejściem na drugą stronę barykady. I tak, przechodząc z opozycji do PiS, można otrzymać posadę oraz stek obelg, a z PiS do opozycji – posadę plus pochwały za intelektualną odwagę i uczciwość. Oraz stek obelg z innych źródeł płynący. Tak czy owak jednostka taka staje się sławna i nawet jeśli dotychczas była tylko sejmikowym radnym, to teraz rozprawiają o niej wszyscy politycy w kraju, prawda, panie Kałuża? Za sławą polityka nie idzie, niestety, kasa, w każdym razie kasa uczciwa. Do reklamy takiego nie wezmą, zastanówcie się zresztą sami, co byście kupili, gdyby reklamował to Budka? Albo Błaszczak?