Pod koniec listopada, kiedy ze wszystkich stron otacza nas noc, z coraz większym trudem sprawujemy kontrolę nad naszym praktycznym rozumem i muszę to przyznać nawet ja, Karol Tracz, mieszkaniec domu starców przy Grubenstrasse 25. Do tej pory ów rozum wydawał się trzeźwy, ale od kilku dni bardziej przypomina poetę niż inżyniera produkcji. Inaczej niż w lecie, budzimy się bowiem teraz w ciemnościach i nasze wynalazki nie są w stanie do końca rozproszyć cieni, które snują się pomiędzy krzesłami, szamoczą we włosach, chowają za szafką na buty. Zawodna okazuje się przede wszystkim żarówka. Heinrich Göbel – który pierwszy wpadł na pomysł, żeby w próżniowej flaszce zapalić włókno bambusa – patrzy na nas z niepokojem. Jeszcze niedawno, gdy mozolnie udoskonalaliśmy jej blask – stopniowo wymieniając poszczególne materiały i poprawiając parametry – surowe rysy jego sokratejskiego profilu zdawały się wyrażać umiarkowane zadowolenie i powściągliwą satysfakcję. Dziś jednak jest inaczej. Dziś wydłużona zmęczeniem twarz Heinricha Göbla – tak pięknie uchwycona przez reportera „Zachodniego Elektryka" – wyraża troskę. Heinrich Göbel wolno unosi brwi, ponieważ – mimo wyraźnego oświecenia – wstajemy z łóżek coraz bardziej niepewnie, a ślady naszych kroków w stronę toalety przypominają schemat porzuconej kiedyś partii szachów.
Jego podkrążone oczy stopniowo stają się okrągłe, gdyż właśnie wtedy, pod koniec listopada rozsądek – który kazał nam dotąd z niezmienną energią, a przynajmniej z wytrwałą cierpliwością rzucać się w wir cywilizacyjnych zadań – zawodzi. Zanim zacznie się trzeci tydzień miesiąca, Heinrich Göbel z przerażeniem zauważy, że czas pracy niepostrzeżenie wymyka się spod kurateli naszego umysłu i niemal każdego dnia w najmniej odpowiednim momencie nasi przełożeni są w stanie przyłapać nas na marzeniach przy oknie. Nie są to zresztą dni w pełnym tego słowa znaczeniu. Poprzecierane ciemnością, ledwie przypominają swe wzorcowe wersje z lipca i sierpnia. Materiał, z jakiego są zrobione, już na pierwszy rzut oka wygląda na nędzny surogat letnich oryginałów, jakby wymknął się tak pilnym dotąd służbom granicznym i skrupulatnym kontrolerom jakości. Kolor – jakim starano się nasycić owe podrabiane odcinki dzienne – nie ma przecież połysku i głębi: jest rozwodniony, matowy i szorstki. Kiedy wstają, by około dziewiątej przeciągnąć się leniwie po mieście, ich światło bywa tak płytkie, że nawet najlepsze dzielnice tracą połowę swego zwykłego blasku. Czy szliście wtedy z podniesioną głową przez plac katedralny w stronę biblioteki, czy raczej skuleni od zimna przemykaliście po jego obrzeżach, spragnieni filiżanki gorącej czekolady ze skórką pomarańczy?
* * *
No właśnie... Nic więc dziwnego, że w takie dni nasz praktyczny rozum chowa się w nieznanej głębi, zaszywa w mrocznych i odległych zakamarkach ciała, a jego miejsce zajmuje nieokiełznana i poetyczna wyobraźnia. Ach, marzenia! Do tej pory skromne i powściągliwe, ściągnięte gorsetami, zapięte pod szyję – marzenia Heinricha Göbla, siwowłose marzenia ograniczone krzaczastymi brwiami i zaciśniętym podbródkiem – czy to naprawdę one przepoczwarzają się w marzenia-motyle, marzenia-latające-dywany, marzenia-pałace-wschodu? Ich korzenny zapach z dnia na dzień staje się coraz bardziej metaforyczny i wieloznaczny, jakby skrywał rzeczywistość, której nie da się ująć w gramatyczne reguły. Jej fundamentem wciąż wydaje się cynamon, solidnie zbrojony długimi laskami wanilii. Tam jednak, gdzie do tej pory wyczuwaliśmy jedynie chropowatą powierzchnię imbiru, dziś niemal na naszych oczach wznoszą się kolejne anyżowe piętra, słupy szafranu i łagodne łuki kardamonu. Ich splot, wzmacniany w spojeniach goździkami oraz gałkami muszkatu, zdolny jest teraz unosić wysokie wieże kurkumy. Tak, wiemy to na pewno: w ich strzelistych oknach raz po raz pojawia się uwięziona czarnuszka, w komnatach płacze porzucona kozieradka, a w lochu śpiewa konająca czubryca. Szach, który je pojmał, nie zazna spokoju. Będziemy tropić go wyobraźnią przez wiele dni, aż odkryjemy w zaułku Lambertgasse, w niepozornym sklepiku o tajemniczej i wiele mówiącej nazwie Marco Polo. Podążymy za nim w głębokich ciemnościach, by odkryć we śnie, jak sprytnie wchodzi w ciało sprzedawcy, Jurgena Lambacha, jak kryje się w jego na pozór uprzejmych zachętach do łagodnej medytacji nad szczyptą rzymskiego kminu, jak kamufluje w skrupulatnym wydawaniu reszty z pięćdziesięciu euro.
Ach, marzenia! Kto by przypuszczał, że tak łatwo im ulegniemy: że nie stawią im oporu ani przedstawiciele landesratu, ani zwołana pospiesznie rada gminy. Kto mógł przewidzieć, że nie powstrzyma ich płomienne przemówienie burmistrza oraz postępowa rezolucja CDU; że nie pochwycą ich ani czarni ochroniarze z galerii, ani strażacy w cytrynowych hełmach marki Dräger. Jeszcze w październiku – gdy naszym przechadzkom towarzyszyła cierpka woń jarzębiny – nie przypuszczaliśmy, że za kilka tygodni poddamy się im nieomal bez walki.
Jeszcze w chłodny dzień Allerheiligen dzielnie powstrzymywaliśmy napór kłębiących się baśniowych obrazów, choć przecież właśnie wtedy kuzynka Heidi przywiozła z Kempten struclę wszystkich świętych, której okruchy prowadziły wprost pod podłogę, w labirynty mysich korytarzy i zimowe rezydencje mrówek faraona. Obrazy te, choć gęste, osłaniane puklerzem chryzantem i zielonych wieńców, nawet po zmierzchu nie były wówczas w stanie dotrzeć do śródmieścia, natrafiając na silny opór służb parkingowych uzbrojonych w przenośne kasy fiskalne. Jeszcze w dzień zaduszny byliśmy w stanie odpowiedzieć cmentarnym ogniem na ich szturm na zawsze niepewne przedmieście pełne emigrantów i studentów. Jeszcze tydzień później, gdy pierwszy śnieg osiadł na skroniach ratusza, nie mogły ustalić swych szyków w głównych arteriach kamiennego organizmu gminy, ani też osadzić swego reprezentacyjnego korpusu przed katedrą.