Na wsiach nie było lepiej. Ówczesna, naznaczona piętnem budowlanej samowolki, wioskowa architektura dawała schronienie pradziadom, dziadkom, rodzicom i dzieciom. Jeśli dodać do tego jeszcze kotka i pieska, a może i świnkę, zatłoczenie na metr kwadratowy przebijało normy znane dziś choćby z Hongkongu. Nie było więc łatwo. A jednak heroicznie przystępowaliśmy do pracy. Trzeba było permanentnie oszczędzać światło. Do roboty jeździło się zatłoczonymi autobusami albo tramwajem. W sklepach w nadmiarze występował wyłącznie ocet, a wszystko pozostałe było na kartki. A jednak, przy tak niesprzyjających, rzec można skrajnie nieromantycznych, warunkach Polacy zbliżali się do siebie, i to skutecznie, częściej niż później, kiedy weszliśmy w stan permanentnej wolności. Efekt? Eksplozja narodzin. Lata 1981, 1982 czy 1983 to istny wysyp demograficznego plonu tamtych czasów. Czasów naznaczonych represją, strachem, biedą i frustracją.




Kilka lat wcześniej obserwowaliśmy inne zjawisko. Zanim Jaruzelski wypowiedział nam wojnę, wszystko, o czym marzyli Polacy, wydawało się być na Zachodzie. Dostatek, przestrzeń, fajne samochody, no i mieszkania, mieszkania, mieszkania. Wprost nie chciało się wierzyć, że w takiej Ameryce na przykład tylko dzięki minimalnemu wkładowi własnemu dostawało się w banku kredyt na 30 lat i więcej. Za to w Polsce królowały spółdzielnie mieszkaniowe i wilcze reguły najmu. Na mieszkania czekało się 200 i dłużej lat. Wielu więc rodaków, nie chcąc stawać przed taką perspektywą (podobnie i setką innych utrudnień), wybierało transfer do lepszego świata. Ilu w ten sposób zniknęło moich przyjaciół, kolegów, rówieśników? Dziesiątki, a nawet setki. Nie będę liczył, niemniej na przełomie lat 80. i 90. mogłem bez kompleksów nucić autorską wersję piosenki Jacka Kaczmarskiego „Co się stało z naszą klasą".

I nagle 13 grudnia 1981 r. ktoś zamknął zamek w drzwiach. Zapadła klamka. Paszporty pozamykano w wielkich stalowych szafach. Ucieczka od PRL-owskiej rzeczywistości stała się niemożliwa. Cóż zostało? Niewiele. Przede wszystkim, by ją tak nazwać: „demografia". Rzecz przełożyła się na fakty społeczne i gospodarcze dokładnie dwie dekady później. Pokolenie narodzone w stanie wojennym kończyło edukację lub wchodziło na zupełnie już nowy rynek pracy. Eksplodował worek z prywatnymi uczelniami. Każdy chciał mieć magistra, bo kapitalizm, w przeciwieństwie do PRL, zaczął premiować wykształcenie. A po szkole średniej lub uczelni... do roboty. I tu klops. Bo nie dla wszystkich świeżych magistrów była praca. Zwłaszcza dla mnożących się ponad miarę absolwentów studiów humanistycznych. Trzeba było się szybko przebranżawiać albo... szukać szczęścia za granicą we wcześniej nieprzewidywanych rolach. W Londynie, Edynburgu, Belfaście czy Dublinie. Zaczynaliśmy odkrywać na nowo stare raje. Ci zaś, co zostali w Polsce, wykształceni i zaradni, musieli zakasać rękawy i zabrać się do ciężkiej pracy. Zarabiać na chleb z szynką, nagle powszechnie dostępne mieszkania i wczasy pod palmami. Oferta stała się tak szeroka, że zwyczajnie zaczęło brakować czasu na demografię. Z roku na rok jest nas coraz mniej i niespecjalnie wiadomo, co z tym klopsem zrobić.

I tu czas, by w sprawę włączyć naszych przywódców. Trudno im będzie zamknąć granice, jak 13 grudnia roku wiadomego. Trudno zakręcić kurek z kredytami mieszkaniowymi. Trudno zmusić do życia w rodzinach wielopokoleniowych. Zostaje tylko straszenie. Ruskimi, Chińczykami, muzułmanami i LGBT. Czarnkiem na czele Ministerstwa Edukacji Narodowej i Kurskim (z jego alter ego – Zenkiem Martyniukiem) w telewizji. Niemcami i Bidenem. Może da się tak wystraszyć Polaków, że powrócą do podnoszenia krzywej demograficznej. Strach i beznadzieja to nad Wisłą afrodyzjaki. Od dawna to wiemy. Cwany ten prezes. Oj cwany. Bez wątpienia.