I od razu podniósł się szum. Nowoczesna i Razem domagają się zablokowania pomysłu, przekonują, że katecheta nie może być wychowawcą, bo narusza to prawo do wolności światopoglądowej niewierzących dzieci, a także prawo do neutralności światopoglądowej szkoły. A ja mam coraz silniejsze przekonanie, że jeśli jakieś prawo zostaje w tej sprawie naruszone, to jest to prawo do niedyskryminacji ze względu na światopogląd, religię czy wyznanie. Naruszenie to dotyczy zaś katechetów (a szerzej katolików w ogóle).
Dlaczego? Odpowiedź jest prosta. Istotą zarzutu działaczy antyklerykalnych jest to, że katecheci są wierzący, mają określony światopogląd, a ich rola w szkole jest ewangelizacyjna, a nie naukowa. Problem polega tylko na tym, że jeśli poważnie potraktować te zarzuty, to w szkole nie będzie mógł pracować nikt. Każdy z nauczycieli ma jakiś światopogląd, każdy pracuje w zgodzie z nim, dobry nauczyciel zaś przekazuje nie tylko wiedzę, ale także formuje. Formacja zawsze jest zaś dokonywana na podstawie pewnego światopoglądu (bardzo często religijnego). Jeśli uważamy, że nauczyciel katechezy nie może uczyć, bo ma określony światopogląd, to należałoby wyrzucić ze szkół także zdeklarowanych ateistów, wyznawców islamu (a przypomnijmy, że akurat ta religia obowiązek nawracania traktuje ostatnio jeszcze poważniej niż katolicy), agnostyków, a także katolików. Tak się bowiem składa, że człowiek ma naturalną skłonność dzielenia się tym, w co sam wierzy. I dobrze, bo na tym też polega wychowanie.
A tak się jakoś składa, przynajmniej w moim życiu, że najlepsi byli nie ci nauczyciele, którzy udawali, że poglądów nie mają (a może rzeczywiście ich nie mieli), ale ci, którzy nie ukrywali swojej pasji, swojej wiary (czasem była to wiara ateistyczna, ale byli w nią zaangażowani). Dyskusja z nimi, polemika, a czasem ich przykład oddziaływał na uczniów o wiele bardziej niż zimny, rzekomo pozbawiony światopoglądu profesjonalizm, bezduszne przekazywanie ponoć czystej światopoglądowo wiedzy. Doskonale pamiętam znakomite nauczycielki ateistki, ale też katoliczki, nauczycieli, którzy budowali w nas miłość do tradycji, ale też takich, którzy przekonywali, że to stek bzdur. Różnych miałem też wychowawców, ale nie widzę powodu, by nie mógłby nim być także znakomity katecheta z mojego liceum, którego dotąd miło wspominam. I od razu zastrzegam, że nie przeszkadza mi, że wychowawcą mojego dziecka mógłby zostać rabin (tak, tak, w ramach walki z antysemityzmem polska lewica stawia takie właśnie pytania) czy imam. Jeśli jest dobrym nauczycielem, jeśli potrafi wychowywać, jeśli jest szanowany przez uczniów i innych nauczycieli, to oczywiście, że by mógł. Tak jak może zostać wychowawcą ateista czy agnostyk, choć i on, a jest tego wiele przykładów, oddziałuje światopoglądowo na uczniów.
Kłopot polega na tym, że o ile dla wielu konserwatywnych katolików jest jasne, że wychowawcą ich dzieci może zostać człowiek niewierzący czy wyznający inną wiarę, o tyle dla wielu niewierzących, którzy chętnie mówią o swojej tolerancji, sama wiara, szczególnie jeśli jest ona praktykowana, jest czynnikiem, który może stać się fundamentem do dyskryminacji. Jesteś księdzem. Nie możesz być wychowawcą. Jesteś katechetą, to znaczy, że chcesz głosić swoją wiarę, a zatem nie możesz wychowywać innych. Tyle tylko, że takie myślenie jest czystą dyskryminacją ze względu na wyznanie.
Obowiązek ewangelizacji, misji, mówienia o Chrystusie ciąży na każdym katoliku. Jeśli zatem antyklerykałowie chcą wyrugować mówienie o Jezusie ze szkół w ogóle, to muszą wprowadzić zasadę, że katolicy nie mogą być nauczycielami... I obawiam się, że gdy tylko będą mogli, zrobią to. Wojujący bezbożnicy tak bardzo nienawidzą wiary, że nie przejmują się zasadą niedyskryminacji.