Biden jak Trump. Pierwszy rok w Białym Domu

Pierwszy rok prezydentury Joe Bidena upłynął pod znakiem wysokiej inflacji, chaotycznej walki z pandemią, kompromitującego wycofania się z Afganistanu i niezrealizowanego pakietu socjalnego. Ale 79-letni prezydent marzy o reelekcji. A do tego potrzebny mu jest powrót na polityczną scenę Donalda Trumpa.

Aktualizacja: 24.01.2022 15:38 Publikacja: 21.01.2022 10:00

Biden jak Trump. Pierwszy rok w Białym Domu

Foto: AFP

Joe Biden udzielił kilka tygodni temu wywiadu telewizji ABC. W programie „World News Tonight" Davida Muira prezydent zdradził, że zamierza ubiegać się o reelekcję. „Proszę pamiętać, że wierzę w przeznaczenie. Ono wiele razy miało wpływ na moje życie. Jeżeli będę w takiej kondycji zdrowotnej jak obecnie, to wystartuję" – powiedział. „Nawet jeżeli to oznacza rewanż z Donaldem Trumpem?" – dopytywał Muir. „Próbujesz mnie kusić. Jasne! Dlaczego miałbym nie startować przeciwko Donaldowi Trumpowi? To tylko zwiększa możliwość startu" – odpowiedział wyraźnie ożywiony Biden. Zaprzysiężoy rok temu (20 stycznia 2021 r.) prezydent ma coraz niższe notowania i doskonale zdaje sobie sprawę, że ratunkiem dla jego coraz mniej prawdopodobnej reelekcji jest właśnie start Trumpa, którego według jednego z sondaży nie chce w Białym Domu aż 55 proc. Amerykanów.

Zniknięcie Kamali

Jeżeli doszłoby do takiego starcia, to Biden miałby 81 lat, a Trump – 77. Dwaj biali, heteroseksualni mężczyźni w podeszłym wieku będą trząść amerykańską polityką przez kolejne cztery lata? Wiele na to wskazuje, choć republikanie są świadomi, że start Trumpa mającego gigantyczny negatywny elektorat i pozbawionego swojego największego oręża, czyli mediów społecznościowych, oznacza, że Biden ma co najmniej poważne szanse na drugą kadencję. Nawet mimo tego, że po roku rządów dorobek pierwszej jest kwestionowany nawet po bliższej mu lewej stronie. Sondaże radykalnie spadają, a wiceprezydent Kamala Harris, mająca ocieplać wizerunek przedstawiciela dawnego establishmentu, niemal zupełnie zniknęła. Ba, Harris miała być naturalną następczynią Bidena w Białym Domu w 2024 roku i oczekiwaną pierwszą kobietą prezydent. Ostatni rok pokazał, że słabo radzi sobie w polityce zagranicznej, a jej konferencje kończą się najwyżej nerwowym śmiechem. Jej misja na granicy z Meksykiem została sprowadzona do łzawego apelu do imigrantów „Nie przyjeżdżajcie", co bez wątpienia lewe skrzydło demokratów wykorzysta przeciwko niej w następnych wyborach.

Wydaje się, że Biden dobrze wie, że Harris może była dobrym prokuratorem i jest uroczą oraz bystrą kobietą, ale nie ma żadnego pojęcia o geopolityce, i specjalnie przekazał jej kierowanie współpracą z Meksykiem i krajami tzw. Trójkąta Północnego Ameryki Centralnej (Gwatemala, Honduras, Salwador), by pracowała nad powstrzymaniem napływu imigrantów z tych państw do USA. Efekt? Biegająca w converse'ach, uśmiechnięta gwiazda z sesji „Vogue'a" zupełnie pogubiła się na konferencjach prasowych i ostatecznie znikła z pierwszej linii. Biden może być spokojny, bo wygląda na to, że w 2024 roku nie będzie dla niego zagrożeniem.

Wpływowy Thomas L. Friedman napisał w „The New York Timesie", że dobrym pomysłem byłby start w 2024 roku duetu Biden-Cheney, który miałby „pokonać sektę Trumpa i uratować demokrację". Liz Cheney to córka niegdyś żarliwie potępianego przez lewicę (twórcy głośnego teraz „Nie patrz w górę"; Adam McKay nakręcił o nim agresywną satyrę „Vice") Dicka Cheneya, wiceprezydenta w administracji George,a W. Busha. Kongresmenka Cheney jest jedną z najgłośniejszych przeciwniczek Trumpa po prawej stronie. Friedman apeluje o ponadpartyjny sojusz. Jeśli był on możliwy w skłóconym politycznie Izraelu, to czemu nie w USA? Równocześnie publicysta uważa, że demokraci nie wygrają, radykalizując się w lewo. Muszą zdobywać głosy na prawicy. Inną szokującą tezę postawili w „Wall Street Journal" były doradca burmistrza Nowego Jorku Michaela Bloomberga Doug Schoen i były doradca prezydenta Trumpa Andrew Stein. Piszą, że w wyborach w 2024 roku z ramienia demokratów powinna wystartować Hillary Clinton. Ta, która przegrała prawybory z Barackiem Obamą, a osiem lat później uległa Donaldowi Trumpowi, wciąż się liczy? Zdaniem autorów coraz bardziej niepopularny Biden z zagubioną Kamalą Harris zwiększają szanse dla byłej pierwszej damy i sekretarz stanu z administracji Baracka Obamy. Schoen i Stein uważają, że po stronie demokratów nie ma wyrazistego polityka młodszego pokolenia, który mógłby z marszu wejść w miejsce zostawione Bidena. Ich zdaniem, jeżeli demokraci przegrają w tym roku uzupełniające wybory do Senatu (a wiele na to wskazuje), to Clinton może zacząć odbudowywać swoją pozycję na gruzach administracji Bidena, który będzie miał jeszcze większe problemy z przeforsowaniem swojej agendy.

Trudno uwierzyć, by demokraci byli na tyle zdesperowani, by stawiać na tak zgraną kartę jak Clinton. Jednak samo pojawienie się takiego pomysłu pokazuje nastroje związane z prezydenturą Bidena i to już w jej pierwszym roku.

Czytaj więcej

Zbyt zimny dramat niewinnego człowieka

Podkręcanie atmosfery

Nie ma większych wątpliwości, że Joe Biden nie byłby dziś prezydentem USA, gdyby nie Donald Trump. Biden był najlepszym kandydatem „środka", który mógł zgarnąć głosy również prawicy, nieznoszącej egotycznego i autodestrukcyjnego celebryty z show-biznesu w Białym Domu. Taka sztuka mogłaby się nie udać socjaliście Berniemu Sandersowi. Jednak z drugiej strony już w 2019 roku widać było oznaki zmęczenia Bidena. Jego pierwsze prawyborcze debaty były katastrofą. Mylił fakty, jąkał się, brak mu było refleksu. Wykorzystywali to jego kontrkandydaci na czele z promowaną wówczas przez liberalne media Kamalą Harris, która wprost oskarżała go o współpracę w latach 70. z białymi suprematystami z południa USA. Potem w duecie z byłą prokurator generalną Kalifornii stanął jednak w szranki z Trumpem, który przygnieciony pandemią, lockdownami i własnym egotyzmem koncertowo przegrał walkę o drugą kadencję. Haniebny szturm zwolenników Trumpa na Kapitol 6 stycznia 2021 roku i strata przez republikanów dwóch pewnych miejsc w Senacie w Georgii, spowodowana w dużej mierze szerzeniem teorii spiskowych o sfałszowanych wyborach, dały Bidenowi jeszcze większy kredyt zaufania.

Jego patetyczna, pojednawcza mowa inauguracyjna w miejscu, które niewiele wcześniej zostało zaatakowane przez paramilitarne grupy w stylu Proud Boys czy zwolenników sekciarskiej teorii QAnon (polecam na HBO GO świetny dokument „Cztery godziny na Kapitolu"), mogła być odbierana przez Amerykanów jako powrót do normalności. Rok później trudno mówić o pojednaniu, skoro część liberalnych mediów i politycy Partii Demokratycznej próbują robić z daty 6 stycznia symboliczny oręż do walki z republikanami, zrównując czterogodzinny atak na Kapitol z... atakami z 11 września 2011 roku czy atakiem Japończyków na Pearl Harbor. Takiego porównania dokonała Kamala Harris, choć nie można zapominać, że niekryjący pogardy dla Trumpa George W. Bush podczas przemowy rocznicowej z okazji 11 września sugerował, że można zestawiać ze sobą terrorystów sprzed dekady z innymi grupami, które atakują symbole amerykańskiej demokracji.

Takie porównania są czystą demagogią, choć w czasach prostackiej polaryzacji i plemiennej polityki ukształtowanej przez dyktaturę baniek w mediach społecznościowych stały się normą. Tak samo przecież działał Trump, który na radykalnym, wulgarnym i ostrym sporze budował swoją tożsamość.

Prezydent przejściowy?

Joe Biden dzięki polaryzacji i tworzeniu dychotomicznego podziału „albo ja, albo ten straszny Trump" tworzy dla siebie wygodną przestrzeń. Wie dobrze, że jest prezydentem przejściowym. Trochę jak Gerald Ford, obejmujący prezydenturę po burzliwych czasach Richarda Nixona. Biden miał odsunąć od władzy Trumpa i jako człowiek będący w Waszyngtonie ponad pół wieku pięknie i symbolicznie zamknąć swoją polityczną drogę. Wtedy poparcie dla niego utrzymywało się na poziomie 60 proc. W grudniu 2021 roku wynosiło 43 proc., co jest najniższym poparciem dla prezydenta w jego pierwszej kadencji w historii badań Instytutu Gallupa. Jeszcze gorsze wieści przyniósł Bidenowi sondaż Quinnipiac, dający mu tylko 33 proc. poparcia. Analiza różnych sondaży, prowadzona przez portal FiveThirtyEight pokazuje, że aż 49,2 proc. Amerykanów nie jest zadowolonych z jego polityki.

Kiedy zaczął się ten spadek popularności? Gdy Biden zdecydował się być reformatorem w duchu Lyndona B. Johnsona. Dosyć niespodziewanie rzucił się do ratowania gospodarki nie w typowym dla siebie jeszcze kilka lat temu centrowym duchu epoki Billa Clintona, ale bliżej mu było do pomysłów skrajnie (jak na warunki amerykańskie) lewicowego Berniego Sandersa. Jednak zarówno galopująca inflacja, jak i rosnące ceny paliwa oraz wciąż niepewna sytuacja z pandemią, naznaczoną kolejnymi wariantami wirusa, spowodowały, że wpompowywanie miliardów dolarów w gospodarkę nie robi na Amerykanach wrażenia.

To zresztą senator z partii Bidena Joe Manchin z Wirginii Zachodniej zablokował sztandarowy projekt Bidena „Build Back Better" o wartości 1,75 bln dol. Manchin uznał, że jest to projekt socjalistyczny i wraz z republikanami zagłosował przeciwko, co spowodowało jego odrzucenie w podzielonej niemal pół na pół wyższej izbie amerykańskiego Kongresu.

Zaakceptowana przez Izbę Reprezentantów ustawa gwarantowała 555 mld dol. na programy środowiskowe, ulgi dla rodzin z dziećmi etc. „Moi demokratyczni koledzy w Waszyngtonie są zdeterminowani, aby radykalnie zmienić nasze społeczeństwo" – mówił Manchin ku wściekłości lewego skrzydła demokratów i samego Bidena. To język bliski Liz Cheney. Choć wcześniej udało się Bidenowi przekonać część republikanów do przyjęcia bardzo potrzebnej ustawy zakładającej realizację rządowych inwestycji w infrastrukturę USA o wartości 1,2 bln dol., to porażka jego społecznych reform odbiła się na skuteczności jego ekipy. A przecież Biden miał być tym, który łączy, a nie dzieli. Tymczasem odwrócił się od niego senator własnej partii, psując mu nawet symboliczne zwycięstwo.

Upadły symbol

Przywiązanie do symboliki jest zresztą czymś, co wpływa na kluczowe decyzje Bidena. Wycofanie wojsk z Afganistanu przed 20. rocznicą ataków na WTC i Pentagon miało pięknie wyglądać PR-owo, a zamieniło się w smutny obraz porażki w miejscu nazywanym cmentarzem imperiów. Chaotyczne wyjście, zostawiony wojskowy sprzęt, dramatyczne sceny z lotniska, łącznie ze zdjęciami Afgańczyków wypadających z lecących samolotów, 13 zabitych amerykańskich żołnierzy na lotnisku w Kabulu – to wszystko wryło się w pamięć Amerykanów. Kraj pozostawiony na pastwę tych samych ludzi, którzy mieli zostać pokonani ostatecznie dwie dekady wcześniej, jest najdobitniejszym symbolem przegranej wojny. Teraz nadchodzi kryzys humanitarny, świat widzi podeptane prawa człowieka, prześladowanie kobiet i cofnięcie Afganistanu w rozwoju o więcej niż dwie dekady.

Oczywiście, wycofanie wojsk zostało wynegocjowane przez administrację Donalda Trumpa i nastąpiłoby również w przypadku jego drugiej kadencji. Jednak moment, jaki został wybrany przez Bidena, pozostawienie rejonu otwartego na wpływy Chin i Rosji i symboliczny obraz ucieczki kojarzą się z odlatującym helikopterem z dachu ambasady w Sajgonie. Ameryka do dziś ma traumę porażki w Wietnamie. Jeszcze nie wiadomo, jakie konsekwencje miał pokaz jej słabości w Afganistanie.

Nie wiemy też, jak rozwinie się sytuacja na Ukrainie, której los jest zawieszony między interesami Ameryki w Europie i w Azji. Rosjanie liczą na to, że jeżeli Biden będzie szedł drogą Trumpa wobec Chin, to oni dostaną upragniony reset i wolną rękę w układaniu sobie geopolitycznych wpływów w Europie Wschodniej. Jednak mimo poparcia Bidena dla budowy gazociągu Nord Stream 2, niemiecko-rosyjskiego projektu pozwalającego ominąć kraje regionu, istnieje w USA ponadpartyjna zgoda co do jego blokady. W Senacie pojawił się projekt nałożenia sankcji na Rosję za budowę rurociągu autorstwa republikanina Teda Cruza, de facto pomagający Bidenowi w negocjacjach z Putinem, choć Biały Dom w imię relacji z Niemcami dystansował się od pomysłu republikanów.

Winston Churchill mawiał, że „Rosja to zagadka owiana tajemnicą, ukryta we wnętrzu enigmy". To samo można powiedzieć o relacjach Bidena z Władimirem Putinem. Zmiana stanowiska wobec North Stream 2, straszenie sankcjami, jeżeli dojdzie do inwazji na Ukrainę – to wszystko pokazuje, że ekipa Bidena nie jest jednoznaczna wobec działań Putina. Czy traktują je wyłącznie jako głośno szczekającego i prężącego muskuły ratlerka, czy może jednak groźnego pitbulla? Czy Putin jest w optyce Bidena realnym zagrożeniem dla porządku światowego, czy właśnie ciche zapewnienie, że Ukraina nie zostanie przyjęcia do NATO, jest zapewnieniem tego porządku, co pozwoliłoby się skupić na Chinach? Biden był wiceprezydentem u Baracka Obamy, który wierzył w możliwość resetu z Rosją, ale z drugiej strony ma u swojego boku Antony'ego Blinkena, który dobrze zna uwarunkowania w Europie Wschodniej i był niegdyś przeciwnikiem Nord Stream 2.

Czytaj więcej

Chapelle. Stand up pół żartem, ale całkiem serio

Radykalizm potrzebny od zaraz

Po tym, jak polityka socjalna Bidena zakończyła się porażką, wyjście z Afganistanu katastrofą, a coraz więcej Amerykanów zaczęło dostrzegać, że jego pakiety stymulujące gospodarkę są powiązane z inflacją, prezydent musiał powrócić do sprawdzonej i ulubionej narracji, w centrum której jest wizja powrotu złego Trumpa. Okazuje się, że gdy Donald Trump został zbanowany permanentnie w mediach społecznościowych przez demiurgów z Doliny Krzemowej i praktycznie znikł z przestrzeni publicznej, bidenowskie bycie anty-Trumpem nie działa już tak skutecznie. Stąd patetyczna przemowa na rocznicę 6 stycznia. „Rok temu, tego właśnie dnia, w tym uświęconym miejscu, demokracja została zaatakowana. Rządy ludu zostały zaatakowane. Nasza konstytucja stawiła czoła najgorszemu zagrożeniu. Policja na Kapitolu została zaatakowana w ogromnej przewadze. (...) Nasza gwardia, departament policji oraz inni urzędnicy uratowali w tym miejscu rządy prawa. Nasza demokracja przetrwała. My, naród, wytrwaliśmy. My, naród, zwyciężyliśmy" – perorował, przebierając się w szaty niemal Roosevelta po ataku na Pearl Harbor albo Busha po 11 września.

Biden poszedł jeszcze dalej podczas przemówienia w Georgii, gdzie zachwalał proponowaną przez demokratów reformę systemu wyborczego w USA, która według lewicy ma pomóc biedniejszym i mniejszościom narodowym. Zdaniem prawicy reforma przyczyni się do oszustw wyborczych. Biden wybrał Georgię na miejsce swojego ognistego przemówienia, bo to w tym dotychczas republikańskim stanie odniósł minimalne, ale ważne zwycięstwo nad Trumpem. Słuchając przemówienia, można było odnieść wrażenie, że Bidena, który apelował rok temu o pojednanie, już nie ma. „Więc pytam każdego wybranego oficjela w Ameryce, jak chcecie być zapamiętani? Chcecie być po stronie doktora Kinga czy George'a Wallace'a? Chcecie być po stronie Johna Lewisa czy Bulla Connora? Chcecie być po stronie Abrahama Lincolna czy Jeffersona Davisa?"– mówił, porównując de facto przeciwników zmiany prawa wyborczego do rasistów. Gubernator Alabamy Wallace był zwolennikiem segregacji rasowej, a Connor to komisarz ds. bezpieczeństwa publicznego w Birmingham w Alabamie i zwolennik szczucia psami domagających się swoich praw Afroamerykanów. Davis był natomiast prezydentem konfederackim. Wszyscy wymienieni przez Bidena rasiści byli demokratami.

Czarnoskóry senator Partii Republikańskiej Tim Scott, którego rodzina doświadczyła segregacji rasowej, powiedział, że przemówienie Bidena go obraziło. Zostało skrytykowane nawet przez kilka ważnych osób po lewej stronie, w tym senatora z Illinois Dicka Durbina, który uznał je za pójście o krok za daleko. Dziennikarz przychylnej Bidenowi liberalnej stacji MSNBC Joe Scarborough uznał, że przemówienie było zwrotem w stronę skrajnej lewicy, co może skończyć się kosztownym buntem kolejnych polityków, którzy mogą pójść śladem Joe Manchina. Peggy Noonan z „Wall Street Journal" uznała wręcz, że to celowo było agresywne i miało wykopać jeszcze większy rów między demokratami a republikanami.

Zaledwie 12 miesięcy wcześniej Biden zapewniał, że brak zgody politycznej nie oznacza, że Amerykanie mają się wzajemnie wykluczać. Jednak porównanie swoich oponentów do rasistów jest w USA graniem na podział najmocniejszy z możliwych. To już nie tylko sprowadzanie kilkudziesięciu wariatów w rogach i czerwonych czapkach z napisem „Make America Great Again" atakujących Kapitol do Talibanu, ale uznanie, że czarnoskórzy politycy i zwolennicy Partii Republikańskiej są „wujem Tomem". Sugeruje tak człowiek, który cynicznie zaproponował czarnoskórej kobiecie wiceprezydenturę, by przejąć głosy mniejszości etnicznej. Jeżeli to nie jest graniem kartą rasową, to co nią jest?

Joe Biden jest zbyt długo w amerykańskiej polityce, by nie zdawać sobie sprawy z wagi własnych słów. Dlatego przy radykalnie spadających sondażach już w pierwszym roku urzędowania, chaotycznej i budzącej sprzeciw Amerykanów i kolejnych gubernatorów (jak wchodząca gwiazda prawicy Ron DeSantis z Florydy) walce z pandemią, kompromitacji w Afganistanie Biden wraca do punktu, gdzie lśnił najjaśniejszym światłem – będąc anty-Trumpem. Tyle że nawet w tym wymiarze zamienia się werbalnie w swojego największego politycznego wroga. Czy to wszystko po to, by sprowokować go do stanięcia w szranki w 2024 roku, jak w wywiadzie dla ABC? Tylko czy to nie oznacza, że Ameryka na trwałe zamienia się w kraj rządzony przez wrzeszczących staruszków?

Joe Biden udzielił kilka tygodni temu wywiadu telewizji ABC. W programie „World News Tonight" Davida Muira prezydent zdradził, że zamierza ubiegać się o reelekcję. „Proszę pamiętać, że wierzę w przeznaczenie. Ono wiele razy miało wpływ na moje życie. Jeżeli będę w takiej kondycji zdrowotnej jak obecnie, to wystartuję" – powiedział. „Nawet jeżeli to oznacza rewanż z Donaldem Trumpem?" – dopytywał Muir. „Próbujesz mnie kusić. Jasne! Dlaczego miałbym nie startować przeciwko Donaldowi Trumpowi? To tylko zwiększa możliwość startu" – odpowiedział wyraźnie ożywiony Biden. Zaprzysiężoy rok temu (20 stycznia 2021 r.) prezydent ma coraz niższe notowania i doskonale zdaje sobie sprawę, że ratunkiem dla jego coraz mniej prawdopodobnej reelekcji jest właśnie start Trumpa, którego według jednego z sondaży nie chce w Białym Domu aż 55 proc. Amerykanów.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi