Albinosi i karate. Walka białych Afrykanów

Albinosi w Tanzanii wciąż są okaleczani i mordowani. Miejscowy mistrz karate daje im siłę, polski misjonarz – wiarę w siebie.

Publikacja: 31.12.2021 06:00

Wspólne treningi białych i czarnych karateków odbywają się trzy razy w tygodniu w centrum Dar es-Sal

Wspólne treningi białych i czarnych karateków odbywają się trzy razy w tygodniu w centrum Dar es-Salaam

Foto: Archiwum autora

Jerome Mhagama ma czarną skórę i 40 lat, ale wygląda na dużo młodszego. Wychowywał się w miasteczku Lindi na południu kraju, gdzie na plaży ćwiczył sztuki walki z samozwańczymi nauczycielami, którzy wszystkie chwyty podpatrzone w telewizji nazywali karate. Jego rodzice byli rolnikami, po ich rozwodzie w 1996 roku przeniósł się z matką do Dar es-Salaam, gdzie przerwał treningi. Gdy zmarła, musiał zaopiekować się młodszą siostrą: zapewnić jej naukę i jedzenie – bywało, że jedli tylko raz dziennie. – Walczyłem o życie – wspomina, i nie ma w tym przenośni, bo czasem ulica wymagała walki wręcz. Zrezygnował ze szkoły. Na płachcie przygniecionej kamieniami sprzedawał papierosy i migdały, zatrudnił się jako barman w hotelu.

Potem wydarzyła się historia jak z filmu „Karate Kid", gdy Mhagama zobaczył garstkę ludzi w białych strojach i kolorowych pasach. Zaciekawiony powtarzał ich ruchy w domu, by w końcu instruktorzy wręczyli mu mapę i zaprosili do klubu. Nie miał pieniędzy na bilet autobusowy, więc szedł piechotą dziesięć kilometrów i na miejscu zrozumiał, że to jego marzenie – taekwondo. Nie miał pieniędzy na wpisowe, lecz przychodził dzień w dzień, siadał w tym samym kącie, patrzył i samemu pilnie trenował. Po dwóch miesiącach poprosił go do siebie stary mistrz i był zdumiony, gdy uczeń pokazał mu ćwiczenia z komendami po japońsku. Zaprosił go do dojo za darmo i podarował strój. Po kilku latach Mhagama miał już czarny pas i wygrywał konkursy.

W 2004 roku stary mistrz zmarł i klub zaczął się rozpadać, przyjaciel namówił Mhagamę do zmiany dyscypliny z taekwondo na shotokan karate. – Nie myślałem o karierze, wtedy to było zbyt ryzykowne. Karate nikt nie poważał, traktowano je jako dziwny sport. Słyszałem, że na pewno połamią mi kości i umrę – mówi. Zaczął trenować siebie i innych. W 2005 roku po kolejnej przeprowadzce w sąsiedztwie założył Scorpion Shotokan Karate Club, gdzie zaprosił ludzi z ulicy, aby wieczorami nie szwendali się Bóg wie w jakich podejrzanych rejonach miasta, zwykle nie wiedząc, gdzie zasną na rozłożonych kartonach ani co zjedzą, jeśli akurat nie piją lub nie ćpają. On nie dotknął czeluści właśnie dlatego, że uratował go sport. Podobnie wielu jego podopiecznych, uczących teraz innych karateków jako instruktorzy.

Jerome Mhagama został sekretarzem generalnym federacji karate w Tanzanii: chcąc zaprowadzić porządek w sprawach licencji, napytał sobie wrogów, którzy chcieli go pogrążyć anonimami i nawet zabić, bo jak inaczej tłumaczyć atak zniewolonego czarami szaleńca na jednym z treningów? Człowiek padł zemdlony i sensej nie musiał się bronić, choć mógłby: na ulicy zdarzyło mu się odeprzeć atak szajki złodziei (trzech pobił, czwarty uciekł). Wszak ma piąty dan – w tym roku w Japonii będzie zdawał na szósty. Jeździł już tam jako najmłodszy sędzia międzynarodowy i do tej pory jedyny z Tanzanii (chce nawet nauczyć się języka, lecz w Dar es-Salaam brak profesjonalnych lektorów). W 2021 roku premierę miał film dokumentalny „Black Samurai", włoskiego reżysera Luigiego Marii Perottiegio, o tym jak Mhagama trenuje albinosów. Pseudonim dostał na pamiątkę żyjącego 500 lat temu Czarnego Samuraja.

Czytaj więcej

Czesio. Filmowy bohater, literacki koniec

Nowi bohaterowie

Pierwszego albinosa spotkałem na bazarze w Dar es-Salaam, gdy wynurzył się z morza czarnego: trudno o większy kontrast, ludzie z niedoborem pigmentu w skórze, włosach i tęczówce są tutaj bardzo widoczni. W Tanzanii żyje ich największy odsetek w Afryce, choć ze statystykami różnie bywa – zapewne jest ich ok. 20 tys. W najokrutniejszych przypadkach giną lub są okaleczani, borykają się też z ostracyzmem i dyskryminacją.

Stowarzyszenie na rzecz Albinizmu w Tanzanii (TAS) od 40 lat donosi o braku dostępu do edukacji, kultury, sportu i pracy; wiecznym strachu i poniżeniu. Zło wciąż trwa, skoro w listopadzie wykopano z grobu ciało albinoskiego dziecka, znaleziono też poćwiartowaną dziewczynkę, do której nikt się nie przyznał i nie zgłosił jej zaginięcia, bo rodzice staliby się podejrzanymi o zbrodnię. Jak zwykle podłożem były wierzenia, że fragmenty albinosów, po przerobieniu na amulety i mikstury, przynoszą szczęście. To kosztuje: cena białego ciała na czarnym rynku wynosi nawet kilkadziesiąt tysięcy dolarów! Dlatego polowań dokonuje się w regionach biednych, gdzie silne są stare przesądy: na północy, w okolicach jeziora Wiktorii, przy pograniczu z Rwandą i Burundi, mimo że rząd tanzański w porównaniu z tymi państwami zrobił wiele więcej, by zatrzymać przemoc.

Klaudia Wilk-Mhagama, afrykanistka i kulturoznawca, absolwentka Uniwersytetu Jagiellońskiego, twórczyni Jagiellońskiego Centrum Badań Afrykanistycznych, prywatnie żona Czarnego Samuraja, przyznaje, że albinosów zwykle zabija ktoś z rodziny lub sąsiedzi, choć zleceniodawcami są raczej osoby wysoko postawione. Często zdarza się to przed wyborami, gdy lokalni politycy chcą wzmocnić swoją pozycję. Co prawda w Tanzanii prawo się zmieniło, czy też zaczęło być respektowane, wreszcie wymierzane są kary za tego typu przestępstwa, lecz nigdy inspiratorzy nie zostali postawieni przed sądem: co najwyżej mordercy.

To za mało, by powstrzymać społeczną niemoc, dlatego rodziny z ulgą oddają dzieci – często jako niemowlęta podrzucone pod drzwi – do rządowych ośrodków dla albinosów, gdzie panują skandaliczne warunki. Niby w Buhangija w mieście Shinyanga zbudowano nowe dormitorium, ale mimo trzypoziomowych łóżek niektórzy wciąż śpią na ziemi, toalety cuchną. Zdarzało się, że wychowawczyni obcięła komuś włosy i sprzedała; o innym wykorzystywaniu nie wspominając. Gdy albinosi podrosną – po szkole podstawowej, w wieku 14–15 lat – mogą wrócić do siebie: wcześniej komisja sprawdza, czy w wiosce jest bezpiecznie i ponoć bywa lepiej. Znów trafiają w niebyt, bo trudno znaleźć chętnych do pomocy. TAS nie ma pieniędzy, a „Under the same sun", organizacja założona przez Kanadyjczyka z albinizmem, właśnie została zamknięta.

W 2017 roku, gdy sytuacja w kraju był najgorsza, ksiądz Wojciech Kościelniak z katolickiej misji, który budował dla albinosów dormitoria w Lamadi nad Jeziorem Wiktorii, zaproponował Mhagamie, aby obok kursów tańca i pierwszej pomocy uczyć ich także karate. Na dwóch turnusach zjawiło się ponad 60 osób i wokół inicjatywy zrobił się szum. – Podczas prezentacji na zakończenie przyjechała pani burmistrz, przedstawiciel polskiej ambasady, media, mieszkańcy. Gdy w sali wyłożonej materacami doszło do fikania koziołków, pani burmistrz powiedziała, że albinoskie dziewczyny nie powinny tego robić, by nie pokazać czegoś więcej, choć pod spódniczkami miały dresy. Przekazałem im: „Będzie tylko pokaz łamania kijów". Odpowiedziały: „Nie". Przeciwstawiły się, miały własne zdanie, choć jeszcze dwa tygodnie wcześniej wstydziły się wyjść na matę nauczone stania z boku. I wystąpiły, dostały oklaski, na koniec pogratulowała im nawet pani burmistrz – opowiada Mhagama.

Dwa lata temu, na kolejny obóz w Mwanzie, przybyło 267 nieletnich albinosów z całego kraju i wszyscy ćwiczyli karate, nawet nauczyciele innych kursów!

– Jerome zjednuje dzieci i dorosłych. Bije od niego ciepło. To mistrz zen, ostoja spokoju. W przeciwieństwie do mnie choleryczki – śmieje się Klaudia Wilk-Mhagama, która sama doszła do żółtego pasa w tej dyscyplinie, ale porzuciła treningi. To ona wpadła na pomysł powołania organizacji New Heroes Youth Development, gdzie młodzi albinosi za darmo mieli ćwiczyć karate. Nie chodzi tylko o naukę samoobrony, lecz budowanie poczucia pewności i wartości, przynależności do grupy. – Ten sport ma swój rytuał, komendy, stroje, filozofię. W dojo nikt nie jest gorszy ani lepszy – mówi Wilk-Mhagama.

– Nie sztuką jest zdobyć sponsorów, najtrudniej dotrzeć do poszkodowanych – przestrzegała. Zwłaszcza że New Heroes zaczynało od szkolenia dzieci, które w Tanzanii zależą od dorosłych. To historia nastoletnich braci Zungu i Athumaniego, których zostawił ojciec, matka przeprowadziła się z nimi do wujka – zresztą byłego ucznia Mhagamy – mieszkającego z własnymi bliźniaczkami z albinizmem. – Obaj bracia mieli kłopoty w szkole, byli męczeni przez kolegów, ale po treningach w dojo stali się pewniejsi siebie i spojrzenie kolegów się zmieniło. Efekt psychiczny zadziałał od razu, na umiejętności mistrzowskie trzeba lat. Chociaż jeśli ktoś rzuci się z maczetą, albinos i tak nie będzie miał szans – mówi Wilk-Mhagama. Jej mąż przyznaje, że dzieci stanęły na nogi i chciały walczyć o swoje życie, lecz rodziny bywają sceptyczne – wujek Zungu i Athumaniego stwarzał problemy, zabierał pieniądze przeznaczone na przejazdy na zajęcia, więc już nie trenują. – Musimy to zaakceptować. Nie jesteśmy od rozwiązywania problemów rodzinnych. Pokornie stawiamy na cierpliwość, bo to jedyne, co można zrobić w Tanzanii – mówi państwo Mhagama.

I zamiast dzieci postanowiliśmy trenować dorosłych.

Czytaj więcej

Nieludzkie języki zwierząt

Musimy być zwyczajni

Deograsias Joseph Ngonyani to albinos ze wsi Kitana w południowej Tanzanii, której próżno szukać na mapie. Przeszedł tę samą drogę, co inni albinosi – popychany i obrażany. Przetrwał dzięki kochającym rodzicom. Teraz, gdy przeprowadził się do Dar es-Salaam, wciąż go czasami odwiedzają. Kilka lat temu poznał dziewczynę, gdy obydwoje szukali pracy w pośredniaku: w końcu zdecydował się podejść, umówili się na randkę, żyją razem i doczekali się pięcioletniego syna bez albinizmu. – Komentarze przed małżeństwem były okrutne. Ludzie wierzyli, że nocą zniknę z łóżka. Albo że stosunek seksualny ze mną wyleczy z AIDS i pomoże w biznesie. Mam koleżankę albinoskę, która była z kimś w związku tylko dlatego, że jej partner otworzył firmę – mówi.

Jego problemy się nie skończyły. W wieku 33 lat wciąż nie ma stałej pracy, zajmuje się sprzątaniem i dorywczymi zleceniami. Nie narzeka, akceptuje Bożą wolę. Pewność dało mu karate: o zajęciach dowiedział się w marcu z sieci. Trenuje, bo chce udowodnić, że może wszystko. Nie musiał jeszcze walczyć na ulicy, choć napady z nożem się zdarzały – przyznaje, że dla albinosa to codzienność.

Dwóch bliźniaków Twana i Mwarami Dikoloma przed treningiem pokonuje 20 km, co w korkach Dar es-Salaam stanowi spore wyzwanie. Speszeni opowiadają, że pozostają bez pracy, imają się byle czego, potrafią zrobić cegły, znają się na budowlance i elektryce. Zgadzają się z Ngonyanim: ataki na nich zdarzają się prawie codziennie, to część życia. Podobnie jak on – nie kryją się w domu i robią wszystko, co chcą – dzięki karate nie czują strachu.

Przytakuje im Kelvin Mkude, który – żartuje – urodził się naturalnym blondynem. – Marzenia mam jak każdy, tylko nie mogę ich spełnić bez wsparcia, bo w społeczeństwie pozostaję na cenzurowanym. Jako albinosi jesteśmy wyjątkowi, łatwo zauważalni w tłumie i stale obserwowani, ale musimy być zwyczajni – mówi. Latem skończył akwakulturę na Uniwersytecie w Dodomie, gdzie wciąż musiał udowadniać, że nie jest gorszy od innych. Jeszcze nie wie, co będzie robił w życiu. Na pewno chce wspierać osoby z niepełnosprawnościami, czyni to już we własnej organizacji Winners Nation in Charisma. Nadal mieszka z rodzicami, ma dziewczynę. Za pieniądze ze stypendium kupił podwójne łóżko, więc – znów się śmieje – jest gotów do ożenku.

Hassani Tarahani również nie użył umiejętności karateki poza dojo, choć jest bardzo pewny siebie. Pewnej nocy obudziło go pukanie, żona się wystraszyła: kto to może być o dziwnej porze? On bez strachu wstał i otworzył drzwi, za którymi stał kuzyn z ważną sprawą. Ma zresztą także odwagę wobec kobiet. Z Faridą poznali się w kawiarni, gdzie przychodził coś zjeść po ulicznych występach, bo wykonuje tradycyjną muzykę z kolegami, do tego świetnie tańczy, co widać w sali ćwiczeń, gdzie skacze z łatwością. To ona go zaczepiła: miała w rodzinie osobę z albinizmem, wiedziała, co to znaczy, i nie bała się, chociaż zgodnie z tanzańską kulturą potem to on musiał przejąć inicjatywę. Udało się. Znacznie gorzej było z przyjaciółmi i rodziną Faridy. Pytali ją: „Dlaczego go kochasz?". – Wiele bólu przynosiło dociekanie, czy ślub będzie w dzień czy w nocy, przecież u albinosa nie może być normalnie. Przetrwać stanowiło wyzwanie – mówi Tarahani. Podobnie życie w wielkim mieście, gdzie ima się dorywczych prac – głównie sprzątania.

Jego skóra jest bardzo zniszczona. Ma 29 lat, lecz słońce robi swoje, nie stać go na drogie kremy do smarowania zmarszczek. Ale w dojo trudno o większego wesołka. Pochodzi z miasta Bagamoyo, 70 km od Dar es-Salaam, gdzie przeniósł się za pracą. Ma dwoje rodziców albinosów. Mieszkają osobno, ale syn Tarahaniego – czarny czterolatek – często przebywa z dziadkami i babcia właśnie przyszła go odebrać z treningu, gdzie dotarł z tatą. Gdy proszę ją o zdjęcie z wnukiem w zachodzącym słońcu, aby mieć lepsze światło niż w ciemnym dojo, łzawią jej oczy i skarży się na ból. Podwija afrykańską chustę i pokazuje poranione nogi. Rak skóry zabija ich częściej niż owładnięci przesądami pobratymcy. Co prawda Tarahani i inni albinosi z dojo nie znali nikogo, kto by zginął z rąk oprawców, ale wciąż o tym słyszą. Za to z ciekawością dopytują o los albinosów w Polsce i dziwią się, że jest ich u nas tak mało.

W Dar es Salaam treningi karate odbywają się trzy razy w tygodniu: poniedziałek, wtorek i czwartek. Kiedyś w piątek przychodzili sami albinosi, ale Mhagama uznał, że nie chce ich separować od innych – chodzi właśnie o to, aby wszyscy trenowali razem. Dzisiaj jest spóźniony, wcześniej szkolił hinduskie dzieci (trzeba z czegoś żyć), na zgrupowanie kadry narodowej wiózł worki ryżu i fasoli (trzeba coś jeść). Zajęcia rozpoczął jego asystent Nestory Fedeliko (grafik z drugim danem), który zaprojektował logotyp New Heroes Youth Development. Gdy wreszcie do sali ćwiczeń wchodzi Czarny Samuraj, wszyscy kłaniają się w pas i czekają na jego komendy. Mhagama przyznaje: trenowanie albinosów bywa kłopotliwe, bo odrzuceni przez wszystkich, przygarnięci przez niego – otwierają się, traktują jak drugiego ojca, zaczynają zwierzać, ufają ponad miarę i wracają z każdym problemem. – Oni walczą o wszystko, więc są nerwowi. Gdy tłumaczę im techniki, szybko się irytują, bo traktują to jako atak na ich inteligencję. Automatycznie czują, że znowu są traktowani przedmiotowo, bo inni ludzie wciąż dopytują: „Czy rozumiesz, co mówię?". Dobrze rozumieją.

W klubie trenuje w sumie ok. 30 osób z albinizmem, sami dorośli, choć nie wszyscy przychodzą równocześnie. Szatni nie ma, przebieramy się w kącie za rzędem plastikowych krzeseł. Na ścianach tarcze do rzutek, bo sala pełni wiele funkcji – dojo staje się po wyłożeniu podłogi materacami. Pod ścianą dwie flagi: tanzańska i japońska. Wiatraki na suficie mielą powietrze z potem: w domu trudno domyć się w zimnej wodzie. Zaczynamy. Albinosi są słabsi fizycznie, bardziej wrażliwi, nie uprawiają sportu od dziecka – ćwiczenia są więc dostosowane do ich kondycji. Mhagama proponuje kata, walkę z cieniem, powtarzanie zsynchronizowanych ruchów. Do kumite, walki z przeciwnikiem, nie chce dopuszczać uczniów: może dojść do niebezpiecznych zadrapań, problem stanowią także słabe oczy, okulary są zbyt drogie. – To kwestia zdrowia i bezpieczeństwa, oni mają jednak ambicje. I ćwiczą kumite, choć wciąż nie startują w zawodach – mówi sensej. „Oss!" – powtarzają japoński okrzyk oznaczający zrozumienie i szacunek.

Trzy miesiące temu Czarny Samuraj dostał od Polskiej Fundacji dla Afryki pieniądze na zakup japońskiego vana z demobilu. Odwozi nim po zajęciach albinosów na przystanki autobusowe; dodatkowo daje im 2 tys. szylingów (3,5 zł) na bilet do domu. Dzięki pojazdowi karatecy mogą też dojeżdżać do dalszych ośrodków, organizować seminaria i obozy, wozić sprzęt. Wciąż potrzebują wszystkiego: ochraniaczy, kimon, materacy. Duże wsparcie dostają od społeczności „Karate at home": ludzie z całego świata przysyłają paczki z ekwipunkiem. – Marzy nam się zbudowanie campusu z profesjonalnym dojo, oprócz tego dormitorium, gdzie młodzi mogliby zatrzymywać się w razie problemów życiowych, z salą rehabilitacyjną i terapeutyczną – fantazjuje Michael Lawrence (filozof, 3. dan), instruktor z New Heroes, lecz sprawy finansowe oddalają budowę: ziemia kosztuje 70–80 mln szylingów (150 tys. zł) , budynki nawet 300 mln (500 tys. zł). Mhagama chciałby też wyszkolić instruktora albinosa, wtedy będzie łatwiej zachęcać innych: jego uczniom długo zajmuje przekonanie się do czarnoskórych trenerów. – Większość sensejów pracuje jako ochroniarze albo w służbach. Może podobnie będzie z albinosami? Na pewno potrzebują zachęty. Japan Karate Association jest zainteresowana tym, co robimy, i zaprasza do siebie, ale na to trzeba pieniędzy. W Mwanzie planowaliśmy kolejny obóz, ale przeszkodził nam koronawirus.

Czytaj więcej

Marketing w PRL, czyli zróbcie, kolego, coś samosprzedającego

Wiatr w żagle

Dzisiaj na trening przyszli koledzy Mkude i Ngonyaniego, piłkarze z Albinism Football Club. Czas spędzili na plastikowych krzesłach i patrzyli przed siebie – przełamywanie oporu i wstydu trochę trwa. Po zajęciach opowiadali o kłopotach i narzekali, że niektórzy nie mają nawet butów do gry. Trenują od 2008 roku i wciąż borykają się z brakiem miejsca do grania, o które żebrzą tu i tam, zwykle dostają boisko jedynie na kilka dni. Na początku było 40 graczy, teraz zaangażowanych jest ledwie połowa. Wytrwali, bo chcą zwiększyć świadomość społeczną i pokazać ludziom, że albinosi mogą wiele. Rozgrywają mecze towarzyskie: z posłami i mediami. Właśnie pojechali do Mwanzy – 18 godzin w busie – gdzie zmierzyli się z klubem miejscowych dziennikarzy. Miasto nie jest przypadkowym wyborem, wciśnięte między parki narodowe i Jezioro Wiktorii, położone na zapóźnionych cywilizacyjnie terenach, pełnych starych wierzeń w moc albinoskiego ciała, dało im się mocno we znaki i białawi ludzie ginęli tutaj masowo. Drużyna Albinism FC przegrała 0:5.

W Mwanza istnieje też Tanga (w suahili: Żagiel), katolicka placówka opiekująca się albinoskimi dziećmi, którym przywiozłem lupy do czytania, bo mają kłopoty ze wzrokiem. To przesyłka ze Stowarzyszenia Misji Afrykańskich, gdzie pracuje ks. Janusz Machota (od 20 lat w Afryce). Długo nie wiedział o skali albinoskiego problemu, istniało wiele innych frontów: AIDS, trędowaci, ubodzy. Tematem zainteresowała go dziennikarka Martyna Wojciechowska, gdy kręciła film „Ludzie duchy" i poznała Kabulę z rządowego ośrodka Buhangija. Za jej pośrednictwem w USA dziewczynie zrobiono protezę ramienia uciętego przez oprawców, której ostatecznie nigdy nie założyła. W jeden dzień potrafi jedną ręką uszyć sukienkę. Ma talent i chęć do nauki: gdy skończyła prywatną szkołę podstawową, zebrano pieniądze na jej dalszą edukację, tylko kto wyśle dziewczynę do liceum? „Ja" – powiedział ksiądz Janusz. Kabula podpowiedziała mu dwie kolejne koleżanki do opieki: w ten sposób do Mwanzy przyjechały Tatu i Regina. „A może przejąć Buhangija, gdzie jeździmy z wolontariatem i jedzeniem?" – myślał ksiądz. Uznał to za nierealistyczne i wymyślił Tangę.

Pomoc obiecała regionalna prowincja SMA, która od dawna posiadała ziemię na kamiennym wzgórzu z widokiem na Jezioro Wiktorii podarowaną przez rząd Tanzanii, pod warunkiem, że zostanie wykorzystana dla lokalnej społeczności. Co prawda wykonawca robót zaskakująco często się mylił, zmieniał szczegóły i kolory, pokój księdza pomalował na różowo, ale powstało piękne miejsce z ogrodem. Pokoje są podwójne i skromnie urządzone, choć jak na Tanzanię to luksus. Miejsc jest 14. Skąd ta liczba? – Jeden z moich współbraci z SMA, Kanadyjczyk, miał tyle rodzeństwa – śmieje się ksiądz Janusz. – Nasz dom z założenia ma być rodzinny. Nie chcieliśmy ośrodka ani sierocińca. My nie zastępujemy rodziców, niektórzy nas odwiedzali. Dzieci mają z nimi kontakt, jeżdżą do siebie na święta i wakacje. Każdy z rodziców podpisał kontrakt i oddał dziecko pod naszą opiekę – mówi kapłan. W styczniu 2020 r. przeniosła się tam siostra Amelia, loretanka, wraz z pięcioma albinoskimi dziewczętami, do których dołączyli albinoscy chłopcy. Oficjalnego otwarcia Tangi dokonano tuż przed pandemią.

Asha szyje na maszynie. Nie umie czytać ani pisać. Ojciec nie puszczał jej do szkoły, choć to karalne, bo bał się o córkę. Jest zawstydzona i dlatego chowa głowę w kapturze, gdy proszę o zdjęcie. Nie chodzi jeszcze do szkoły, uczy ją siostra Barbara, inna loretanka w Mwanzie. Dzieci wozi nowy samochód do szkoły Montessori, gdzie nie ma bicia, na czym zależało misjonarzom: w innych placówkach zazwyczaj obrywa się patykiem lub dłonią – jak inaczej zaprowadzić porządek w klasie złożonej ze 150 uczniów?

Wszyscy domownicy wstają o 5:15 i sami robią śniadanie (lodówka zawsze pełna), do Tangi wracają dopiero na kolację. Gotują miejscowe kucharki, oprócz tego jest dwóch stróżów i sprzątaczy, kierowca i tragarz w jednej osobie. Na rok do pomocy przyjechała także Katarzyna, świecka wolontariuszka, która właśnie zrobiła dziewczynom kurs makijażu i dla wszystkich przygotowała sałatkę z poszatkowanej kapusty, aby zachęcić do polskiej kuchni.

Od czerwca w Tandze brakuje Felicity, która zawiodła zaufanie. Podczas wakacji miała pojechać do wujka. Po drodze gdzieś przepadła, co wszystkich kosztowało wiele nerwów, przecież dziewczyna mogła zginąć. Według ustaleń policji, którą od razu zawiadomiono, poszła w tango z żołnierzem, by w końcu zjawić się u wujka z tłumaczeniem, że niby była u koleżanki. – Pomożemy jej na pewno, lecz nie będzie mieszkała w naszym domu. Szukamy najbardziej potrzebujących, wykazujących chęć do nauki – mówi ksiądz Janusz. Jest miejsce dla dwójki nowych podopiecznych, a właściwie trójki, bo Kabula niedługo idzie na studia prawnicze do Dar es-Salaam. W grudniu na próbę przyjechała kolejna Kabula i Sylwester, którzy zadomowili się i chyba zostaną na stałe. W sąsiedztwie Tangi niedawno urodził się albinos Prosper: sąsiedzi straszą jego rodzinę pukaniem w nocy do okien, więc może i on kiedyś zamieszka z widokiem na wzgórzu? Wszystko jest możliwe, nie ma żadnych ograniczeń – to najważniejsza lekcja dla podopiecznych.

W niedzielnej mszy nie uczestniczą wszyscy: Agnes, Tatu, Regina, Ngasa, Martin, Matekele są ochrzczeni; Kabula, Nasry, Nyakahoja to adwentyści dnia siódmego; Simon – muzułmanin; Asha – wciąż szuka. – Tanga jest ekumeniczna. Każdy może chodzić do wybranego kościoła, ale nie na cały piątek, sobotę lub niedzielę, bo weekendy mamy spędzać razem – tłumaczy ksiądz. Czy dom nie staje się gettem dla albinosów, którzy z piekła trafili do nieba? To ogniwo długiego łańcuszka, bo ks. Janusz ze współpracownikami przeciwdziałają marginalizacji albinosów i uczą sąsiadów, że biały też człowiek. – Integrujemy się. Zwykle przychodzą do nas okoliczne dzieci, aby pobawić się lub uczyć angielskiego, lecz właśnie trwa rozbijanie kamieni i budowa muru wokół Tangi, więc gości mamy mniej. Mur nie ma odstraszać ludzi, ale chronić pola uprawne i zwierzęta, bo chcemy też hodować krowy, kozy i kury. A z czasem sprzedawać naszą produkcję, aby miejsce stało się samowystarczalne i nie opierało na „białych pieniądzach" – mówi. Poza tym wszystko jak w domu: pralka nie działa, bo w bęben wkręciła się bluzka, skończył się internet, psy potrzebują weterynarza. Samo życie, i o to chodziło.

Jerome Mhagama ma czarną skórę i 40 lat, ale wygląda na dużo młodszego. Wychowywał się w miasteczku Lindi na południu kraju, gdzie na plaży ćwiczył sztuki walki z samozwańczymi nauczycielami, którzy wszystkie chwyty podpatrzone w telewizji nazywali karate. Jego rodzice byli rolnikami, po ich rozwodzie w 1996 roku przeniósł się z matką do Dar es-Salaam, gdzie przerwał treningi. Gdy zmarła, musiał zaopiekować się młodszą siostrą: zapewnić jej naukę i jedzenie – bywało, że jedli tylko raz dziennie. – Walczyłem o życie – wspomina, i nie ma w tym przenośni, bo czasem ulica wymagała walki wręcz. Zrezygnował ze szkoły. Na płachcie przygniecionej kamieniami sprzedawał papierosy i migdały, zatrudnił się jako barman w hotelu.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi