Jerome Mhagama ma czarną skórę i 40 lat, ale wygląda na dużo młodszego. Wychowywał się w miasteczku Lindi na południu kraju, gdzie na plaży ćwiczył sztuki walki z samozwańczymi nauczycielami, którzy wszystkie chwyty podpatrzone w telewizji nazywali karate. Jego rodzice byli rolnikami, po ich rozwodzie w 1996 roku przeniósł się z matką do Dar es-Salaam, gdzie przerwał treningi. Gdy zmarła, musiał zaopiekować się młodszą siostrą: zapewnić jej naukę i jedzenie – bywało, że jedli tylko raz dziennie. – Walczyłem o życie – wspomina, i nie ma w tym przenośni, bo czasem ulica wymagała walki wręcz. Zrezygnował ze szkoły. Na płachcie przygniecionej kamieniami sprzedawał papierosy i migdały, zatrudnił się jako barman w hotelu.
Potem wydarzyła się historia jak z filmu „Karate Kid", gdy Mhagama zobaczył garstkę ludzi w białych strojach i kolorowych pasach. Zaciekawiony powtarzał ich ruchy w domu, by w końcu instruktorzy wręczyli mu mapę i zaprosili do klubu. Nie miał pieniędzy na bilet autobusowy, więc szedł piechotą dziesięć kilometrów i na miejscu zrozumiał, że to jego marzenie – taekwondo. Nie miał pieniędzy na wpisowe, lecz przychodził dzień w dzień, siadał w tym samym kącie, patrzył i samemu pilnie trenował. Po dwóch miesiącach poprosił go do siebie stary mistrz i był zdumiony, gdy uczeń pokazał mu ćwiczenia z komendami po japońsku. Zaprosił go do dojo za darmo i podarował strój. Po kilku latach Mhagama miał już czarny pas i wygrywał konkursy.
W 2004 roku stary mistrz zmarł i klub zaczął się rozpadać, przyjaciel namówił Mhagamę do zmiany dyscypliny z taekwondo na shotokan karate. – Nie myślałem o karierze, wtedy to było zbyt ryzykowne. Karate nikt nie poważał, traktowano je jako dziwny sport. Słyszałem, że na pewno połamią mi kości i umrę – mówi. Zaczął trenować siebie i innych. W 2005 roku po kolejnej przeprowadzce w sąsiedztwie założył Scorpion Shotokan Karate Club, gdzie zaprosił ludzi z ulicy, aby wieczorami nie szwendali się Bóg wie w jakich podejrzanych rejonach miasta, zwykle nie wiedząc, gdzie zasną na rozłożonych kartonach ani co zjedzą, jeśli akurat nie piją lub nie ćpają. On nie dotknął czeluści właśnie dlatego, że uratował go sport. Podobnie wielu jego podopiecznych, uczących teraz innych karateków jako instruktorzy.
Jerome Mhagama został sekretarzem generalnym federacji karate w Tanzanii: chcąc zaprowadzić porządek w sprawach licencji, napytał sobie wrogów, którzy chcieli go pogrążyć anonimami i nawet zabić, bo jak inaczej tłumaczyć atak zniewolonego czarami szaleńca na jednym z treningów? Człowiek padł zemdlony i sensej nie musiał się bronić, choć mógłby: na ulicy zdarzyło mu się odeprzeć atak szajki złodziei (trzech pobił, czwarty uciekł). Wszak ma piąty dan – w tym roku w Japonii będzie zdawał na szósty. Jeździł już tam jako najmłodszy sędzia międzynarodowy i do tej pory jedyny z Tanzanii (chce nawet nauczyć się języka, lecz w Dar es-Salaam brak profesjonalnych lektorów). W 2021 roku premierę miał film dokumentalny „Black Samurai", włoskiego reżysera Luigiego Marii Perottiegio, o tym jak Mhagama trenuje albinosów. Pseudonim dostał na pamiątkę żyjącego 500 lat temu Czarnego Samuraja.
Czytaj więcej
W Czatkowicach pod Miliczem do stawu wpadł wielbłąd. Niby nic, a jednak to filmowa historia.