Łukasz Fabiański: Od szkółki w Szamotułach do bajki na Wembley

– Nie będę trenerem. Myślę bardziej o roli eksperta telewizyjnego. Mam też pomysł na biznes w Polsce – mówi Stefanowi Szczepłkowi Łukasz Fabiański, bramkarz, który 9 października rozegrał ostatni, 57. mecz w reprezentacji Polski.

Publikacja: 15.10.2021 10:00

Łukasz Fabiański

Łukasz Fabiański

Foto: Reporter, Andrzej Iwańczuk

Kibice na Stadionie Narodowym imienia Kazimierza Górskiego żegnali pana jak króla. Jak będzie pan teraz żył?

Na szczęście nie kończę jeszcze kariery, tylko żegnam się z reprezentacją. Nie podjąłem decyzji nagle, pod wpływem impulsu...

Byłem przekonany, że zrobił to pan po słowach Paulo Sousy, że wybrał już bramkarza. Selekcjoner dał sygnał, że choćby nie wiem jak się pan starał, to i tak zagra Wojciech Szczęsny.

Nie, to nie miało znaczenia. Podjąłem decyzję już w ubiegłym roku, nim zaczęła się pandemia, a selekcjonerem był Jerzy Brzęczek. Zresztą powiedziałem mu, że po finałach rezygnuję. Uznałem, że mam swoje lata i pora ustąpić miejsca młodszym, a udział w mistrzostwach Europy jest dobrą okazją do zakończenia kariery. Tym bardziej, że wierzyłem w naszą reprezentację i chciałem być częścią jej sukcesu. Ale mistrzostwa przeniesiono na rok 2021, selekcjoner się zmienił i rozstanie przesunęło się w naturalny sposób.

No tak, ale na Euro w ubiegłym roku być może pan by zagrał, a teraz oglądał je pan z ławki rezerwowych. Nie tak miało wyglądać pożegnanie.

Trudno. Przyzwyczaiłem się do różnych sytuacji. Były lepsze i gorsze, jednak kiedy podsumowuję to wszystko, czego doświadczałem przez ostatnich 15 lat, mogę mówić śmiało, że jestem człowiekiem spełnionym i szczęśliwym. Żaden inny bramkarz nie grał w reprezentacji Polski tak długo. Tym bardziej, że z wyjątkiem jednego turnieju brałem udział we wszystkich, które od roku 2006 rozegrała reprezentacja.

I do każdego podchodził pan z innymi nadziejami.

To była huśtawka nastrojów. Przede wszystkim dlatego, że spotykały mnie rozmaite przygody, na które nie miałem wpływu. Niedługo po moich 21. urodzinach trener Paweł Janas powołał mnie do kadry na mistrzostwa świata w Niemczech (2006 – red.). Spadło to na mnie nieoczekiwanie. Byłem akurat na meczu reprezentacji młodzieżowej w Szwajcarii, kiedy powiedziano mi: Łukasz, jedziesz na mundial. Myślałem, że ktoś sobie żarty robi. Do tej pory zagrałem w pierwszej reprezentacji tylko dwa razy, ale w sumie 12 minut. W dodatku nie było mnie na ostatnim zgrupowaniu kadry. A jednak informacja okazała się prawdziwa.

Jakkolwiek patrzeć, stał się pan beneficjentem sytuacji niekorzystnej dla Jerzego Dudka. Rok po „Dudek dance" w finale Ligi Mistrzów to on był pewniakiem do gry na mundialu.

Mam tego świadomość. Do tej pory Jurek był pierwszym bramkarzem, starszy ode mnie Tomek Kuszczak grał w West Bromwich, a ja dopiero pierwszy sezon w Legii, więc rzeczywiście to ja wszedłem na miejsce Jurka Dudka. Sytuacja była niezręczna. Z jednej strony ogromna radość, z drugiej – świadomość, że zyskałem coś w jakimś sensie kosztem jednego z tych bramkarzy, na których się wzorowałem. Kiedy uczyłem się jeszcze w szkółce w Szamotułach, to moimi wzorami byli Gianluigi Buffon, Iker Casillas i właśnie Dudek.

Nie mógł pan wtedy wiedzieć, że zagra w meczu na mistrzostwach świata dopiero 12 lat później.

Artur Boruc był poza konkurencją i wtedy, i podczas mistrzostw Europy w Austrii (2008 rok – red.). Kiedy nie znalazł się w kadrze na Euro w Polsce, więcej szans na wejście do bramki mieliśmy my z Wojtkiem Szczęsnym. Ale na jednym z ostatnich treningów podczas zgrupowania w Austrii, już praktycznie po obowiązkowych zajęciach, zrobiliśmy sobie dla zabawy konkurs karnych. No i ostatni strzał – „Wasyla" – doprowadził mnie do kontuzji barku. Nawiasem mówiąc, kiedy grałem już w Arsenalu, taka sama zabawa zakończyła się podobną kontuzją. Nie mogłem grać przez siedem miesięcy. Tym razem strzelał Wojtek.

Czytaj więcej

Szczepłek: Łukasz Fabiański - lepsza twarz futbolu

No to mamy winowajców: Wasilewski i Szczęsny. Wojtek to sprawca wielu pańskich kłopotów. Tak uważa wielu kibiców, dzielących się na zwolenników pana i jego.

Nic podobnego. Moje relacje z Wojtkiem są normalne, poprawne, nigdy z jego strony nie odczułem złośliwości czy nieczystych zagrań. Tyle że nasze losy się splotły, rywalizujemy od wielu lat, najpierw w Arsenalu, potem w reprezentacji. To nas zawsze nakręcało, bo obydwaj mamy takie same ambicje. I w sumie chyba na dobre nam to wychodzi.

Macie numery swoich telefonów?

No, jakże by nie? Wprawdzie nie dzwonimy do siebie codziennie, ale zawsze 18 kwietnia składamy sobie życzenia na urodziny. Obchodzimy je tego samego dnia.

To chyba normalne odczucie, że zawodnik bywa wściekły w sytuacji, kiedy ma poczucie, że trener go nie docenia. Pan przechodził takie stany.

Kolega, z którym rywalizuję, nie ma nic do tego. To nie on podejmuje decyzje, tylko trener. Rzeczywiście: przeżywałem coś takiego tuż przed mistrzostwami Europy we Francji. Trener Adam Nawałka powiedział, że będę numerem jeden, i słowa dotrzymywał. Broniłem w większości meczów eliminacyjnych. Jednak na dwa dni przed pierwszym spotkaniem z Irlandią Północną trener wziął mnie na rozmowę i poinformował, że w finałach będzie grał Wojtek. Byłem tak zaskoczony, że tym razem nie położyłem uszu po sobie, tylko postanowiłem spytać dlaczego, ale trener Nawałka nigdy nie zagłębiał się w detale i odpowiedzi nie otrzymałem. Trener nie musi się tłumaczyć ze swoich decyzji.

Nikt oczywiście nie życzył Szczęsnemu kontuzji, ale po spotkaniu z Irlandczykami okazało się, że to jednak pan wchodzi do bramki. I rozegrał pan świetny turniej. Sprawiedliwość?

Nie myślę takimi kategoriami. Robię swoje i mam wiarę, że jak będę robił coś rzetelnie, to zostanie to dostrzeżone i nagrodzone. Wierzę w to, wznosząc oczy ku niebu. A kiedy jeszcze masz świadomość, że trener w ciebie wierzy, jak Arsene Wenger (wieloletni trener Arsenalu – red.) we mnie, to wiara w sens pracy jest większa.

Kiedy mundial odbywał się w Rosji, ktoś tam na górze przysnął.

Tym razem nie czułem takiej pewności gry jak we Francji. Miałem nadzieję na występ, bo rozegrałem w eliminacjach siedem meczów, ale już w trakcie zgrupowania zorientowałem się, że trener Nawałka jest przychylniejszy Wojtkowi.

Czytaj więcej

Łukasz Fabiański. Bramkarz z innej bajki

Wie pan, że grając przeciw Japonii, został pan pierwszym polskim bramkarzem, który nie przepuścił bramki na mistrzostwach świata? A od roku 1938 bramki Polski na mundialach broniło dziewięciu bramkarzy.

Dowiedziałem się o tym wcześniej od pana. Pewnie, że to jest satysfakcja, ale miałbym większą, gdyby drużyna wygrała więcej niż ten jeden mecz.

Wenger powiedział ostatnio, że przyszedł pan do Arsenalu za wcześnie. W przeciwieństwie do Szczęsnego, który wprawdzie trafił do tego klubu w wieku 16 lat, ale dzięki temu miał więcej czasu na aklimatyzację w wielkim klubie. Jak było w pana przypadku?

Pod względem sportowym przeskok między Legią a Arsenalem był ogromny. Każdym innym zresztą też. Zgodzę się więc z Wengerem, ale to ja popełniłem błąd. Cieszyłem się, że trafiłem do wielkiego klubu, ale jednak w nim nie grałem. Powinienem pójść na wypożyczenie, tym bardziej, że otrzymałem ofertę z Watford. Nawet miejsca zamieszkania nie musiałbym zmieniać. Nie byłoby żadnego problemu, ośrodki treningowe Arsenalu i Watford mieszczą się blisko siebie (w pobliżu Londynu – red.). Tam miałbym większą szansę na regularną grę, mimo że w Watford bronił wtedy reprezentant Anglii Ben Foster. Nikt mnie do niczego nie zmuszał, więc postanowiłem zostać.

Czy przejście do Arsenalu można porównać do skoku na głęboką wodę?

Zdecydowanie tak. Poza wszelkimi różnicami sportowymi i organizacyjnymi doszło coś, co było dla mnie nowe. Rywalizacja, jakiej do tej pory nie znałem. W Warszawie mogłem liczyć na pomoc nieco starszych kolegów – Artura Boruca i Janka Muchy, a trener bramkarzy Legii Krzysztof Dowhań bardzo się starał, żeby zrobić ze mnie dobrego bramkarza. W Arsenalu to wyglądało zupełnie inaczej.

Słyszałem, że słynny reprezentant Niemiec Jens Lehmann nie był zachwycony pańskim transferem.

Lehmann w każdym bramkarzu widział konkurenta i – delikatnie mówiąc – raczej nie pomagał. Dopiero kiedy wiadomo było, że odejdzie z klubu, przez dwa–trzy ostatnie miesiące okazywał więcej pozytywnych cech charakteru, ale na treningach ze sobą nie rozmawialiśmy. Hiszpan Manuel Almunia był inny, ale też przecież przyjechał tam do pracy, z której nie zamierzał rezygnować. Ja dopiero w Arsenalu, czy może od razu tam, na wysokim szczeblu, mając niewiele ponad 20 lat, zobaczyłem, jak się walczy o miejsce. To była niezła szkoła. Bez sentymentów i taryfy ulgowej.

Ale przynajmniej znał pan angielski, a Almunia nie.

Dzięki szkole w Szamotułach. Kiedy pierwszy raz wziął nas na rozmowę Arsene Wenger, rozmawiałem z nim po angielsku, a Manuel nie, bo nie umiał. Od razu miałem przewagę. To też miało znaczenie. Jak idziesz grać za granicę, musisz rozumieć, co mówią koledzy w szatni, czego chce od ciebie trener i o czym piszą gazety.

Mówi się zazwyczaj o kłopotach i przykrościach, jakich doświadczył pan w Arsenalu, ale przecież miał pan tam też dni chwały. Myślę o zdobyciu Pucharu Anglii.

Ostatnie dwa lata pracy w Arsenalu były dobre, bo Wenger nie tylko we mnie wierzył, ale mnie lubił. Nie faworyzował, tylko lubił. Miałem poczucie tego wsparcia, a w takiej sytuacji gra się zupełnie inaczej. No i w 2014 roku zdobyliśmy Puchar Anglii, do czego – powiem to z czystym sumieniem – w znacznym stopniu się przyczyniłem.

Jak się broni rzut karny...

Nawet dwa, w półfinale z Wigan. A finał to już bajka, z chłopakiem ze Słubic. 90 tysięcy ludzi na Wembley, z każdym piłkarzem wita się książę William, atmosfera niesamowita. Tyle że Hull strzela nam szybko dwie bramki i po ośmiu minutach przegrywamy 0:2. Ostatecznie zwyciężamy po dogrywce 3:2. Radość na boisku i w szatni, klubowa impreza w hotelu. Potem z kilkoma chłopakami wsiedliśmy do zwykłego londyńskiego double-deckera, kupiliśmy bilety i pojechaliśmy na imprezę prywatną. Nazajutrz, kiedy odkrytym autobusem jechaliśmy przez północny Londyn do siedziby władz w Islington, na ulicach pozdrawiało nas 100 tysięcy ludzi.

Dlaczego w takim momencie postanowił pan odejść z Arsenalu?

Miałem poczucie spełnienia. Coś osiągnąłem i dałem coś ważnego klubowi, dla którego było to pierwsze trofeum od dziesięciu lat. Do dziś zdarza się, że napotkany w Londynie kibic Arsenalu dziękuje mi za tamten finał. Wenger namawiał mnie, żebym został, ale ja chciałem iść do klubu, w którym będę grał regularnie. Swansea okazała się bardzo dobrym wyborem. Tam można było się wykazać. Trafiłem też na dobrego trenera bramkarzy, Hiszpana Javi Garcię. Zostałem wybrany do jedenastki sezonu Premier League, do końca biłem się o Złotą Rękawicę.

Słyszałem nawet piosenkę śpiewaną na pańską cześć przez kibiców Swansea.

Tam było bardzo przyjemnie. Mimo że spadliśmy z Premier League, ja wierzyłem, że mogę do niej wrócić. Propozycję złożył West Ham. Miał duże plany, przenosił się na stadion olimpijski, gdzie nasze mecze ogląda zawsze ponad 60 tysięcy kibiców. No i wróciłem do Londynu.

Już na stałe?

Na pewno nie. Chciałbym pograć na Wyspach do 40. roku życia, żeby syn, który poszedł do odpowiednika naszej zerówki, mógł tutaj kontynuować naukę. Ja w tym czasie – mam nadzieję, wciąż grając – będę korzystał ze szkoleń PFA, czyli Związku Zawodowego Piłkarzy, który pomaga przystosować się do życia zawodnikom kończącym kariery.

Co pewien czas czytamy o kłopotach, w jakie na Wyspach wpadają zawodowi piłkarze po zakończeniu kariery. Wyniki badań to potwierdzają. Hazard, alkohol czy nieumiejętność inwestowania zarobionych pieniędzy, powodująca kolejne stresy. Czy pan też to widzi na co dzień?

Wiem, że nie każdy daje sobie z tym radę. Związek Zawodowy Piłkarzy bardzo się angażuje, jednak czasami jest za późno. U nas, w West Ham, młodym zawodnikom bardzo pomaga wychowanek klubu i już jego legenda Mark Noble. Jest autorytetem i po prostu daje młodym życiowe rady. Łatwiej jest przestrzec ich przed pułapkami, niż potem wyciągać z kłopotów. Ja problemów nie mam, ale chcę zdobyć wiedzę. Potem mądrzejszy i bardziej doświadczony wrócę do Polski.

I co wtedy będzie pan robił?

Najpierw będę odpoczywał i spędzał czas z rodziną. Nie zostanę trenerem. Myślę bardziej o roli eksperta telewizyjnego komentującego mecze Premier League. Mam też pomysł na biznes w Polsce, bo ja jednak nie zostawiam pieniędzy w kasynach. Na razie nie chcę mówić o tym w szczegółach. Wciąż myślę jednak o grze, bo żeby utrzymać się na przyzwoitym poziomie, trzeba się bardzo starać, a latka lecą. Od kiedy odszedłem z Arsenalu, to co roku, w Swansea lub w West Ham, mam nowego konkurenta do miejsca w bramce. Naciskają, ale jeszcze daję radę.

Podobno na pożegnalny mecz z San Marino zaprosił pan około 40 osób.

Rodzice, żona, rodzina, przyjaciele, Kuba Błaszczykowski, który debiutował w reprezentacji w tym samym meczu co ja, Łukasz Piszczek, czyli chłopaki z mojego rocznika – 1985. No i trenerzy. W Polonii Słubice uczyli mnie Jerzy Grabowski i Andrzej Osowski, w Szamotułach Andrzej Dawidziuk i Bernard Szmyt, w Legii Krzysztof Dowhań. On i Andrzej Dawidziuk to najlepsi trenerzy bramkarzy w Polsce. Andrzej Zamilski był pierwszym trenerem, który powołał mnie na konsultacje kadry.

Czego pana nauczyli?

Pan Grabowski kładł nacisk na rozwój ogólny. Andrzej Osowski prowadził ze mną pierwsze specjalistyczne treningi bramkarskie. Szkółka w Szamotułach z trenerami Dawidziukim i Szmytem to niemal wyższa uczelnia dla młodych piłkarzy. Pan Dowhań uświadamiał mi odpowiedzialność. Bez nich wszystkich nie byłoby mnie w tym miejscu. Miałem szczęście do trenerów. W ogóle jestem szczęśliwym człowiekiem. Gdybym jeszcze na mistrzostwach Europy we Francji obronił choć jednego karnego...

O rozmówcy:
Łukasz Fabiański

Urodzony 18 kwietnia 1985 roku w Kostrzynie nad Odrą. Bramkarz. Zawodnik Polonii Słubice (1999–2000), MSP Szamotuły (2000–2001), Lubuszanina Drezdenko (2002), Sparty Brodnica (2002), Mieszka Gniezno (2003–2004), Lecha Poznań (2004). W barwach Legii (2005–2007) debiutował w ekstraklasie i rozegrał 53 mecze ligowe. W wieku 22 lat przeszedł do Arsenalu Londyn (2007–2014). Cztery sezony spędził w Swansea City (2014–2018). Od roku 2018 jest zawodnikiem West Ham United. Zbliża się do 300 meczów w Premier League – najwięcej ze wszystkich grających w lidze angielskiej 21 Polaków. 57-krotny reprezentant Polski (2006–2021). Uczestnik mistrzostw świata w Niemczech (2006) i Rosji (2018) oraz finałów mistrzostw Europy (2008, 2016, 2021). Mistrz Polski (z Legią – 2006), zdobywca Pucharu Anglii (z Arsenalem – 2014). Wybierany na najlepszego bramkarza ekstraklasy (2006, 2007), najlepszego bramkarza Premier League (2014/2015 – według pisma „FourFourTwo"), zawodnika sezonu Swansea (2014/2015 i 2017/2018) oraz West Hamu (2018/2019).


Kibice na Stadionie Narodowym imienia Kazimierza Górskiego żegnali pana jak króla. Jak będzie pan teraz żył?

Na szczęście nie kończę jeszcze kariery, tylko żegnam się z reprezentacją. Nie podjąłem decyzji nagle, pod wpływem impulsu...

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich