Ostatnia wojna, która przewaliła się przez Europę, nad Wisłą zostawiła wyjątkowe zgliszcza. Holocaust, pewnie największa zbrodnia w historii ludzkości, na trwałe odkształcił relacje etniczne. Przesunięcie granic zmieniło polską geografię. Kompletnie nieprzygotowani do migracji Polacy ze wschodu zasiedlali olbrzymie tereny poniemieckie, dziwiąc się często, że do młócki lepiej służy stalowa maszyna niż swojskie cepy. Hitlerowskie represje i powstanie warszawskie były ciosem w przedwojenną inteligencję. To ona legła pokotem u stóp brzozowych krzyży na Powązkach i w tysiącach miejsc bardziej anonimowych. Niemieckie i sowieckie represje zniszczyły, lub spauperyzowały, ziemiaństwo i arystokrację. Wychodziliśmy z wojny z rozbitą w pył i spłaszczoną stratyfikacją społeczną, a jej odbudowa, co dziś już wiemy na pewno, okazała się niemożliwa.
Czytaj więcej
Masy są z nami. Tylko głupia inteligencja szuka różnych własnych kącików i gabinecików, nie zdając sobie sprawy, co znaczy mieć zdrowy ruch mas za sobą – pisał niemal 100 lat temu endek Juliusz Zdanowski. Jak bardzo zmieniła się od tamtych czasów przedwyborcza gorączka?
Proszę wybaczyć tych kilka banalnych uwag, lepsi ode mnie historycy i socjologowie opisali już to po stokroć. Gdzież więc postęp, skoro wojna przyniosła wyłącznie destrukcję, ktoś spyta. Zanim pokuszę się o odpowiedź, kilka migawek z utopii, której treścią są alternatywne scenariusze historii. Gdzie byśmy byli jako Polska, gdyby nie wydarzyła się tragedia drugiej wojny? Jeśli polski kapitalizm rozwijałby się bez perturbacji, już w późnych latach 40. przeskoczylibyśmy gospodarczo Austrię czy Hiszpanię. Wskazuje na to potencjał demograficzny i tempo rozwoju II Rzeczypospolitej. Przedwojenne fortuny wieloetnicznej burżuazji stałyby się kołem zamachowym inwestycji. Różnorodność narodów RP zapewniłaby dynamikę społeczną i kulturową. Europejskie i transatlantyckie relacje biznesu przyspieszyłyby procesy zagranicznych inwestycji w Polsce, transfer technologii i know-how. W sferę globalizacji wchodzilibyśmy o pięć dekad wcześniej, niż wydarzyło się to rzeczywiście, czyli po 1989 roku. Rozwój kraju przyspieszyłby walkę z analfabetyzmem, podniósł poziom średniego wykształcenia oraz zagwarantował pełniejszy udział Polaków w wyścigu technologicznym.
Trudno dyskutować z taką wizją rozwoju Polski. Tyle że... się nie wydarzyła. Zamiast spokojnej ścieżki wzrostu dotknęła nas katastrofa. A co po niej? Budziliśmy się ze strasznego snu już zupełnie inni. Społeczeństwo o skomplikowanej i zniuansowanej konstrukcji zostało zastąpione nowym. Niemal monoetnicznym. O chłopskiej proweniencji, choć na ścieżce do szybkiego awansu. W ciągu kilku lat próbowano je zmienić w klasę robotniczą i nową inteligencję. Ale zmiany nie potoczyły się szybko. Realnie, by doprowadzić do trwałych zmian, potrzebne było pokolenie. Niemniej komunistyczna władza robiła wszystko, by te procesy przyspieszyć. Z kopyta ruszyła industrializacja i urbanizacja kraju. Na fali powojennego entuzjazmu odbudowano Warszawę, Wrocław i Gdańsk. Zagotowało się na poniemieckim wybrzeżu. Polska nagle z szerokim dostępem do morza (nie wspomnę już o Mazurach) kompletnie przebudowała sezonową mobilność. Szybki awans finansowy milionów ludzi dał im w ciągu dekady dostęp do nowoczesnych mieszkań, elektryczności i kanalizacji. Skończyła się masowa migracja za ocean. Zastąpiła ją migracja do miast. Skokowo wzrósł wskaźnik alfabetyzacji.