I nie miałem żadnej kasy (śmiech). Wieczorami udzielałem korków z fizyki i matematyki. Jak masz 22–23 lata, trudno jest sprzedać taki projekt bankom. Po dwóch latach zostawiłem więc Nooch i zacząłem od nowa – jako piąty inżynier w trochę większym startupie. I potem również zająłem się tam zarządzaniem produktem i marketingiem. Wtedy poznałem człowieka, którego w Stanach nazywa się „supersalesman" – to ktoś, kto zna wszystkich i sprzedaje spółki do większych korporacji. On mnie połączył z założycielem Yahoo!, który miał już swój fundusz inwestycyjny. I w 2014 roku wszedłem na jego pokład.
Najpierw poznawałeś Dolinę Krzemową z jednej strony – jako inżynier, a potem z drugiej – jako inwestor. Dużo ludzi w branży venture capital rozumie nowe technologie?
Nie, przeważnie ci, którzy kończą Harvard czy Stanford, nie mają tej wiedzy. Znają się na finansach, biznesie, marketingu, a ktoś taki jak ja, kto rozumie, jak pracuje chmura, jak programuje się uczenie maszynowe i czym dokładnie jest komputer kwantowy, jest w tej branży rodzynkiem. Tyle że nasz fundusz Morado Ventures inwestował w spółki deeptechowe, więc ta moja wiedza techniczna była nam poniekąd niezbędna.
Czym konkretnie jest deeptech?
To bardzo zaawansowane technologie, które nie trafiły jeszcze na rynek. Obiecujące rozwiązania, nad którymi pracują naukowcy, ale których nikt nie potrafi jeszcze wdrożyć.
A ty miałeś rozumieć, które startupy miały największe szanse powodzenia?
Dokładnie. Zainwestowaliśmy wtedy w spółkę Rigetti, która budowała pierwszy komputer kwantowy. Pamiętam, że parę lat wcześniej, na studiach, pisałem o tym pracę zaliczeniową. I naprawdę trudno było znaleźć w internecie jakiekolwiek źródła na ten temat. Gdy dowiedziałem się, że ktoś rzeczywiście ten komputer buduje, zrozumiałem, że to będzie dla społeczeństwa rewolucja podobna do tej, jaką w latach 70. ubiegłego wieku przyniósł zwykły komputer.
Trochę boję się zapytać, czym dokładnie jest komputer kwantowy, by nie dostać korków z fizyki...
(śmiech) Algorytmy kwantowe oparte są na bitach kwantowych, czyli tzw. kubitach, które zawierają i równocześnie przetwarzają o wiele więcej informacji niż klasyczne bity zero-jedynkowe. Są w stanie dokonywać równolegle wiele obliczeń, dlatego ich wydajność jest wręcz nieskończenie większa dla pewnej klasy algorytmów. W ogóle natura działa zgodnie z zasadami fizyki kwantowej, problem w tym, że jeszcze do końca tej fizyki nie rozumiemy.
Co będzie w stanie zrobić komputer kwantowy?
Nawet nam to się jeszcze nie mieści w głowie. To jakbyś pytał w latach 60. ubiegłego wieku, co będzie w stanie zrobić zwykły komputer.
Ale może to ślepa uliczka? Niektórzy twierdzą, że tak naprawdę nie da się stworzyć takiego komputera...
Może 20 lat temu bym się z tym zgodził, ale technologia tak szybko się rozwija, że komputer kwantowy jest tuż za rogiem. Mamy sztuczną inteligencję i bardzo szybkie klasyczne komputery – to mocno wspomaga rozwój i coraz lepiej rozumiemy, jak działa fizyka kwantowa. Może nie idzie to tak szybko, jak spodziewałem się w 2015 roku, ale nie mam obaw, że to może się nie udać. Mój fundusz Atmos Ventures zainwestował już w dwie spółki w Wielkiej Brytanii i niedługo taki komputer kwantowy ściągniemy do Polski.
Przeniosłeś się do Polski, by inwestować w brytyjskie firmy?
Ale najważniejszy komponent jest tu, w Warszawie. Pracuje nad nim Grzegorz Kasprowicz, profesor na Politechnice Warszawskiej. To on wie, jak informację kwantową przełożyć na język klasycznej informatyki. I umie to zrobić. Wcześniej pracował przy tzw. hardwarze w szwajcarskim CERN, czyli tworzył sprzęt, który sterował akceleratorami przy projekcie bozonu Higgsa. Gdy wrócił do Polski, kontynuował swe badania nad sprzętem kontrolno-pomiarowym i zaczął sprzedawać swoje pomysły na różnych uniwersytetach zachodnich, bo tu nie miał szansy wdrożyć tych zaawansowanych projektów. Szybko stał się bardzo uznanym naukowcem w świecie fizyki kwantowej. I on wprowadził mnie w świat polskich badań naukowych. To było dość dziwne doświadczenie, bo jak pierwszy raz poszedłem do Polskiej Akademii Nauk i przedstawiłem się, że jestem inwestorem i wspieram projekty z dziedziny fizyki kwantowej, to z początku chyba nie uwierzyli. Nigdy wcześniej nie widzieli kogoś takiego.
Inwestora?
Po prostu w głowie im się nie mieściło, że ktoś chciałby zainwestować w cokolwiek, co jest kwantowe – te dwie rzeczy im się nie łączyły. Na polskich uczelniach spotkałem wielu świetnych fizyków kwantowych i właściwie każdy, z kim rozmawiałem, narzekał nawet nie na to, że zarabia 5–6 tys. zł, ale że siedzi ciągle w papierologii. Szybko się przekonałem, że oni chcą odkrywać, tworzyć, mieć wpływ na zmiany. A tego niestety nie robią na uczelni, trzeba więc stworzyć im lepsze warunki.
W jaki sposób?
Greg Kasprowicz skontaktował mnie z grupą naukowców na Uniwersytecie Oksfordzkim, którzy najlepiej rozgryźli, jak stworzyć komputer kwantowy nowej generacji i którzy robili to z użyciem polskiej elektroniki. Zainwestowaliśmy w nich, znaleźliśmy też innych chętnych inwestorów. I połączyliśmy ich wysiłki z pracą Grega, którego doświadczenie nabyte w CERN jest nie do przecenienia, bo poszukiwanie bozonu Higgsa i kontrolowanie kubitów, co jest podstawą utrzymania warunków pracy komputera kwantowego, to w zasadzie ten sam mechanizm, bo liczą się nanosekundy. Uogólniając, super mieć komputer kwantowy, ale niestety jest on kompletnie bezużyteczny bez systemu kontroli, jaki stworzył Greg. Przyklepaliśmy ten deal w kwietniu 2020 roku, jak tylko zaczynała się pandemia.
Czyli przez dwa lata, jak byłeś już w Polsce, cały czas rozglądałeś się, w co zainwestować?
Tak, dlatego też tak długo zastanawiałem się nad tym, czy porzucić Kalifornię, bo tu musiałem zaczynać kompletnie od zera. Ale wiedziałem, na czym ta gra polega, że trzeba cały czas poznawać ludzi, łączyć ich ze sobą i szukać najlepszych okazji. Dziś grupa Grega, w skład której wchodzą naukowcy właściwie z całego świata, dysponuje najlepszym sprzętem kwantowym, bijącym na głowę sprzęt od Google'a czy IBM, które nie wiedzą wciąż, jak kontrolować kubity. Naprawdę trudno uwierzyć, że tak świetna technologia została opracowana tu, w Polsce. Ale z drugiej strony, to może nie powinno nikogo dziwić, bo przecież podobne rzeczy już tu były opracowywane, tylko nie potrafiono ich sprzedać...
I tu wracamy do twojej roli, tak?
Ja chcę to wszystko złożyć do kupy. Zamierzam ściągnąć brytyjski komputer kwantowy i umieścić go na Politechnice Warszawskiej, by zespół Grega, który pracuje nad systemami sterującymi, mógł bezpośrednio je podpiąć pod kubity i dalej ulepszać. A problemów inżynieryjnych do rozwiązania jest jeszcze mnóstwo, co w sumie świetnie rokuje, bo z każdym ulepszeniem systemu sterowania uzyskujemy coraz to lepsze kubity, a przez to większe możliwości komputera kwantowego.
Na jakim etapie jest ten komputer?
Jeszcze trzy, cztery lata zanim trafi do produkcji, ale już Brytyjczycy mają na swoich czipach najlepsze kubity na całym świecie. Wyjaśniając pokrótce, kubity są bardzo niestabilne. Google, IBM i Rigetti potrafią utrzymać je w mocy – tzw. koherencji – przez mikrosekundy, a Brytyjczycy przez 10 minut. To kolosalna różnica – wyobraź sobie, że ktoś ma laptopa, na którym po włączeniu może pracować tylko przez kilka minut, nim padnie, a ty masz laptopa, który działa przez kilka dni.
I co dalej?
Chcemy zbudować w Polsce cały biznesowo-naukowy ekosystem, który nazywamy „doliną kwantową". Bo mamy tu wszystkie potrzebne elementy: fizyków, matematyków, inżynierów. Trzeba to jednie dobrze zmiksować, przygotować i sprzedać.
Czy to ma wyglądać podobnie jak Dolina Krzemowa – zagłębie technologiczne jak nad zatoką San Francisco?
Taki jest zamysł. Kiedy John F. Kennedy ogłosił, że wybieramy się na Księżyc, Stany Zjednoczone potrzebowały technologicznej rewolucji, bo bez niej to byłoby niemożliwe. W końcu komputer, który zajmował wówczas całe wielkie pomieszczenie, trzeba było szybko ścisnąć do jak najmniejszych rozmiarów, by mógł działać w statku kosmicznym. Ruszyło rządowe finansowanie skupione na bardzo niewielkim obszarze Palo Alto, więc zjechało się tam nagle bardzo dużo niezwykle błyskotliwych ludzi. I wspólnie zaczęli oni rozwiązywać ten problem. Tak wynaleziono mikroczip i tak powstała Dolina Krzemowa. Później kolejni przedsiębiorcy i inżynierowie uznawali, że coś da się zrobić lepiej czy taniej, zakładali więc własne startupy gdzieś na obrzeżach Palo Alto i rzucali rękawicę dominującym firmom. I to trwa do dzisiaj.
A zaczęło się od rządowego finansowania. Jak to wygląda dziś?
Pieniądze publiczne wciąż są potrzebne do rozwoju. Polska wypada pod tym względem bardzo dobrze, jest tu naprawdę dużo grantów zorientowanych na rozwój nowych technologii, a władze publiczne nie wtrącają się w pracę naukowców. To nie rząd mówi, jak budować komputer kwantowy, bo to byłby pierwszy krok do porażki. Tu potrzeba mieszanki naukowej wolności, państwowego finansowania i kapitału prywatnego – to recepta na stworzenie odpowiedniego ekosystemu. Udało się to w Palo Alto, uda się i w Polsce.
Na razie jednak nie ma żadnej firmy, nie ma nawet jednego komputera kwantowego.
Ale będzie – i to już na początku następnego roku. Bo rzeczywiście można sobie gadać, że się tworzy dolinę kwantową, ale jeśli nie ma się odpowiedniej technologii, to nic z tego nie wyjdzie. Ściągniemy tu technologię i wtedy się zacznie.
Dlatego zgodziłeś się na ten wywiad i dlatego chcesz stać się bardziej medialny, by zachęcić innych do współpracy, zaangażowania się w ten projekt?
Tak, to część procesu rekrutacyjnego, bo potrzebuję więcej naukowców, inżynierów, więcej ludzi chętnych do współpracy. Musimy stworzyć naprawdę sporą drużynę, bo plany są ogromne. Mamy narzędzia, mamy pieniądze, ale potrzebujemy ludzi. By powtórzyć sukces Palo Alto z lat 60. XX wieku, trzeba znowu skoncentrować na niewielkim obszarze mnóstwo łebskich osób, bo mamy jeszcze ogrom problemów do rozwiązania, by rzeczywiście w ciągu kilku lat komputer kwantowy trafił do produkcji.
To co, zostajesz nad Wisłą na stałe?
Jasne, uwielbiam Polskę.
Możesz być szczery...
(śmiech) To może powiem tak: w okresie letnim – tak już od kwietnia do października – jest tu absolutnie niesamowicie. Nie mogę dziś sobie wyobrazić, by żyć gdziekolwiek indziej. Jedzenie jest tu najlepsze na świecie. I nie mówię o tłustym, kojarzonym często z polską kuchnią, żarciem. Jestem świrem, jeśli chodzi o zdrową żywność, i wydaję kupę kasy na jedzenie najwyższej jakości. Polska żywność jest w ogóle bez porównania z tą w Kalifornii.
San Francisco przecież słynie z dobrych knajp.
Jasne, znam te knajpy, gdzie za obiad płacisz 500 dolców. Ale i tak czuję, że po takim obiedzie puchnę. W Stanach we wszystkim masz mnóstwo konserwantów. A wracam do Polski i momentalnie cała ta opuchlizna ze mnie schodzi. W pierwszej lepszej knajpie dostaję żarcie co najmniej tak dobre, jak w tych „super fancy" knajpach na Zachodnim Wybrzeżu.
Rozumiem, że jedzenie jest dla ciebie ważne też dlatego, że jako triatlonista potrzebujesz dużo kalorii?
Dokładnie. Do tego jestem weganinem, a Warszawa jest naprawdę niesamowita pod względem wegańskiej oferty – zdecydowanie nie chodzę tu głodny (śmiech). Jak lecę do USA, to po kilku dniach naprawdę nie mogę się doczekać powrotu do Polski i uczciwie przyznam, że w głównej mierze właśnie ze względu na jedzenie. Za Kalifornią tęsknie tylko zimą, bo jednak pogoda w Polsce wtedy nie rozpieszcza.
W San Francisco raczej nie zaznałeś mrozu.
Najgorsza jest jednak ta wszechogarniająca ciemność. Słońce zachodzi już o trzeciej, a wcześniej i tak nie daje zbyt wiele światła. To jest mocno depresyjne. Ale wtedy wsiadam w samolot i lecę na weekend do Dubrownika czy Rzymu. I taki lot w obie strony kosztuje mnie 50 euro. To jest niesamowite dla Amerykanina, jak tu wszystko jest blisko. Dwie godziny lotu i jesteś w zupełnie innym świecie, w Stanach Zjednoczonych tego nie ogarniamy. A tak po prawdzie, to może nawet zimą więcej potrafię tu zrobić, bo jeżeli tylko uda mi się przez weekend naładować baterie, ta taka zła aura całkiem sprzyja pracowitości – nie myślę o głupotach.
To co cię tu teraz czeka?
Mnóstwo pracy. Najbliższych pięć lat będzie bardzo trudne, ale wszystko, co przecież jest coś warte, jest trudne.
A kiedy będziesz czuł się spełniony?
Mam w głowie mnóstwo rzeczy, które chciałbym zrobić. To mnie nakręca. Jeśli uda się z doliną kwantową, pomyślę sobie: super, to róbmy coś innego, nie wiem, postawmy reaktor jądrowy albo ruszmy z projektem kosmicznym. Chyba więc nigdy nie poprzestanę... Z jednej strony to pewnie smutne, bo nigdy nie poczuję się spełniony, ale z drugiej strony to jedyna droga do tego, by się ciągle rozwijać i rozwijać także cywilizację, społeczeństwo.
Uwielbiam słuchać, jak ludzie mówią o takich pięknych rzeczach, ale przecież w inwestowaniu chodzi głównie o pieniądze...
Pieniądze są potrzebne, ale to tylko środek do celu. Na początku rzeczywiście sprawiają sporą frajdę, fajnie móc sobie odłożyć rocznie kilkaset tysięcy na prywatne konto, ale po co ci więcej, na co to wydasz? Prawdziwą radość daje budowanie czegoś, osiąganie celów, bo pieniądze same w sobie przestają mieć znaczenie. Może to brzmieć dla ciebie patetycznie, ale naprawdę liczy się tylko zmienianie świata – im dalej w las, tym mniej chodzi o pieniądze.
O rozmówcy:
Dominik Andrzejczuk (ur. 1989)
Jest inwestorem i fizykiem, współwłaścicielem funduszu inwestycyjnego Atmos Ventures