Dominik Andrzejczuk: Stworzę w Polsce "dolinę kwantową"

Dominik Andrzejczuk, inwestor: Chcemy zbudować w Polsce cały biznesowo-naukowy ekosystem, który nazywamy „doliną kwantową". Bo mamy tu wszystkie potrzebne elementy: fizyków, matematyków, inżynierów. Trzeba to jedynie dobrze zmiksować, przygotować i sprzedać.

Publikacja: 24.09.2021 10:00

Dominik Andrzejczuk, inwestor

Dominik Andrzejczuk, inwestor

Foto: Fotorzepa, Robert Gardziński

Rzeczpospolita: Często słyszysz, jak ludzie mówią o tobie za plecami: „To ten z Doliny Krzemowej"?

Za plecami – nie, ale jak poznaję nowych ludzi, to czasem widzę, że są zaintrygowani. Choć przez ostatnie trzy lata próbowałem się zbytnio nie zdradzać, bo chciałem najpierw coś w Polsce zbudować. To daje wtedy mocniejszy efekt. Zauważyłem, że tutaj w branży inwestycyjnej, w tzw. funduszach venture capital, ludzie od razu szukają kontaktu z mediami i budują sobie rozpoznawalność, mimo że tak właściwie niczego jeszcze nie osiągnęli. Nie chciałem iść tą drogą. Dopóki nie zamknąłem paru dealów, dzięki którym pokazałem, że potrafię zainteresować swoimi pomysłami poważnych inwestorów z Kalifornii, dopóty nie chwaliłem się swoją przeszłością.

I jaki był efekt?

Kiedy współinwestuje z tobą fundusz AME Cloud Ventures, który stworzył Jerry Yang, założyciel Yahoo!, ludzie sami zaczynają o tobie mówić (śmiech). Szczególnie że w Warszawie tak naprawdę wszyscy się znają, a tu nagle pojawia się anglojęzyczny inwestor z polskim nazwiskiem, którego trudno wygooglować, ale ściąga inwestorów z Doliny Krzemowej. I o ten efekt chodziło. Wiesz, dziś każdy może sobie kupić artykuł, więc sama obecność w mediach niczego nie dowodzi – branża musi wiedzieć, że jesteś poważnym inwestorem. W Kalifornii widziałem, jak się to robi oddolnie, i teraz chcę to przenieść na polski grunt.

Czym właściwie zajmowałeś się w Kalifornii?

Podbijałem Dolinę Krzemową. (śmiech)

Nie wyszło i musisz teraz odkuć się w Polsce?

Raczej dużo się nauczyłem, wiele mi się udało i widzę teraz swoją szansę tutaj. Wolałbyś inwestować w Chinach w latach 90. ubiegłego wieku, gdy jeszcze prawie nikogo tam nie było, czy wchodzić do nich teraz, gdy ich branża technologiczna już się rozkręciła?

Rozumiem, ale odniosłeś jakąś porażkę, że zostawiłeś ten krzemowy raj?

Nie, zarabiałem kupę kasy i naprawdę trudno mi było się zdecydować na zostawienie Kalifornii i ruszenie w nieznane. Do końca biłem się z myślami, czy na pewno chcę znowu stawić czoło problemom, jakie wiążą się z zaczynaniem od zera, szczególnie że na początku mojej przygody w Kalifornii, gdy ruszaliśmy z naszym startupem, zdecydowanie nie było łatwo. I teraz znowu rzuciłem się na głęboką wodę... Szczerze mówiąc, zastanawiałem się przez dobre półtora roku. Ale tu moja wiedza może dużo lepiej zaprocentować, a do tego jeszcze dochodzi też oczywiście kwestia polskości, czyli moje pochodzenie.

To zapytam inaczej: co takiego się wydarzyło w twoim życiu, że zacząłeś w ogóle myśleć o tym, by opuścić Kalifornię?

Zacząłem dostrzegać, że w serwisie dla programistów GitHub wszędzie spotykam polskie nazwiska. W każdej firmie, startupie – nie jedno czy dwa nazwiska, tylko mnóstwo: -czyk, -czuk, -ski, -ciak... Dla Amerykanina polskiego pochodzenia było to ciekawe odkrycie, że w branży technologicznej jest nas tak wielu. I pomyślałem, że to nie może być przypadek. Z czasem odkryłem, jak wysoki jest i był poziom nauczania matematyki w Polsce, i tłumaczyłem sobie to tak, że korzystają na tym nie tylko polscy imigranci, ale ta wiedza przechodzi nawet na ich dzieci. I od 2015 roku zacząłem spędzać w Warszawie każdy urlop, by lepiej poznać kraj moich rodziców.

Czytaj więcej

Polski startup partnerem Microsoftu

Pochodzą z Warszawy?

Nie, z Podlasia. Do Warszawy zaprosili mnie kiedyś Polacy, których poznałem w San Francisco. I zacząłem się tu rozglądać, dostrzegać szanse. Zauważyłem spore różnice między firmami w Kalifornii i w Polsce. Technologia tu była taka sama, nawet czasami lepsza. Ale to, jak podawany był produkt, czyli jego opakowanie, sprzedaż, marketing... to było straszne. Wtedy też dużo obiecywano sobie nad Wisłą po grafenie, powtarzano, że Polska jest liderem tej branży – to miał być hit eksportowy. Ale dano z tym ciała na całej linii, bo nie potrafiono tego odpowiednio sprzedać. W Dolinie Krzemowej mówi się, że jest tam za dużo dyrektorów, a za mało inżynierów – tu zdecydowanie było na odwrót. Tam trudno było założyć własną firmę, bo brakowało utalentowanych programistów, a w Polsce trudno sprzedać produkt, bo od razu widać, że od początku do końca stworzyli go inżynierowie. Sam pracowałem jako inżynier i wiem, że za dużo uwagi poświęcają oni nieznaczącym szczegółom.

Tam trudno było założyć własną firmę, bo brakowało utalentowanych programistów, a w Polsce trudno sprzedać produkt, bo od razu widać, że od początku do końca stworzyli go inżynierowie

Był taki wątek w świetnym serialu „Dolina Krzemowa", gdzie inżynierowie nie potrafili nikomu spoza branży wyjaśnić, co właściwie robi ich program i po co on ludziom.

I dokładnie tak działały polskie firmy. Kiedyś znajomi często pytali mnie, czy oglądam ten serial, ale zawsze odpowiadałem, że włączam telewizor, by uciec od rzeczywistości, a nie by ją na nowo przeżywać (śmiech). To może wydawać się dziwne, ale na technologii powinni znać się jej twórcy, a inni ludzie w firmie wręcz nie powinni mieć o niej za dużej wiedzy, bo to może sprawiać problemy. Dobrze mieć menedżera skupionego na produkcie, który potrafi rozmawiać z innymi menedżerami i tłumaczyć im nie jak coś działa, a ile i dlaczego na tym zarobią lub zaoszczędzą. Oczywiście, podejście w polskich firmach powoli się zmienia, bo przedsiębiorcy poznają inne rynki i uczą się tego, jak to się robi na Zachodzie, ale wciąż ktoś taki jak ja, kto wychował się w zupełnie innym modelu myślenia o biznesie technologicznym, ma tu po prostu pewną naturalną przewagę. Nie chcę zabrzmieć narcystycznie, ale z kimkolwiek się tu spotykałem, to szukał u mnie rady, jak ma prowadzić swój biznes. Uznałem więc, że to świetne miejsce, by rozpocząć coś wielkiego – dostrzegłem w Polsce olbrzymie możliwości.

A co cię najbardziej tu zaskoczyło?

To niesamowite, jak dużo kobiet pracuje w polskich firmach technologicznych. W Stanach Zjednoczonych jednym z największych problemów branży, dostrzeganym szczególnie mocno w ostatnich latach, jest kultura „brogrammers". To połączenie słów „bro" i „programmer" – ziomek i programista. W Dolinie Krzemowej prawie nie ma programistek, a to rodzi wiele problemów. Kobiety pracują oczywiście w sprzedaży czy marketingu, ale gdy tylko muszą iść coś załatwić z inżynierami, czują się u nich koszmarnie niezręcznie. Naprawdę trudno o profesjonalne relacje w firmie, w której technologią zajmują się sami mężczyźni, bo bądźmy szczerzy: my, faceci, we własnym sosie potrafimy być strasznymi świniami.

Ale jakie konkretnie problemy to rodzi dla firmy?

Nikt nie chce z tobą współpracować, stajesz się pariasem. Ten problem miał choćby Uber, gdy wchodził na giełdę – firma miała koszmarny wizerunek właśnie przez to, że była bandą brogrammerów. To w ogóle poważny problem w różnych branżach, bo na Wschodnim Wybrzeżu jest też choćby toksyczna kultura Wall Street. Dlatego to było dla mnie bardzo miłe zaskoczenie, gdy zobaczyłem w polskich firmach tak wiele programistek. Do tego kobiety tu są bardzo silne, to takie samice alfa, co akurat nie było dla mnie niczym nowym, bo u mnie w rodzinie to zdecydowanie mama nosi spodnie (śmiech). To daje polskim firmom naturalną przewagę w świecie, gdzie równowaga względem płci jest coraz ważniejsza w biznesie. Trzeba to wykorzystać, nastawić się nawet na jeszcze większe wzmocnienie tego trendu. Niech Polska oswaja świat z kobietami inżynierami, bo czemu nie?

A ty jak się odnajdujesz tu wśród tych silnych kobiet?

No, jestem trochę onieśmielony (śmiech). Polki nie lubią słowa „nie". Jeśli coś sobie zamarzą, to zrobią wszystko, by to osiągnąć. Nie boją się zakładać własnych firm technologicznych, co w Kalifornii jest niezwykle rzadkie. Może spotkałem jedną czy dwie takie firmy w USA, a tu nie jest to niczym nadzwyczajnym.

Polki nie lubią słowa „nie". Jeśli coś sobie zamarzą, to zrobią wszystko, by to osiągnąć. Nie boją się zakładać własnych firm technologicznych, co w Kalifornii jest niezwykle rzadkie

Czym konkretnie się zajmowałeś w Stanach Zjednoczonych, jak zaczynałeś?

Skończyłem fizykę w rodzinnej Filadelfii i chciałem pracować na Wall Street. Był rok 2010 i największe banki na potęgę ściągały do siebie m.in. fizyków, by pracowali u nich nad algorytmami.

Dlaczego akurat fizyków?

Bo fizyka oparta jest na zaawansowanej matematyce, która stoi też za sztuczną inteligencją, uczeniem maszynowym itd. I tym chciałem się na początku zajmować. Zatrudniłem się w banku JP Morgan, ale szybko zrozumiałem, że nie odnajdę się w wielkim kopro. Zaczęliśmy więc z kolegą pracować nad własną apką – programem umożliwiającym płatności mobilne, czymś podobnym do słynnego Revoluta. Nasza apka nazywała się Nooch. Miałem 21 lat, co tydzień lataliśmy po całych Stanach – od Północnej Karoliny przez Teksas po Dolinę Krzemową – i szukaliśmy inwestorów.

Skąd wiedziałeś, jak to robić?

Nie wiedziałem. To może wydać się śmieszne, ale wtedy wyszedł ten film o Facebooku – „The Social Network" – i w jednym z wątków Mark Zuckerberg szukał inwestorów. Pomyśleliśmy: dobra, my robimy dokładnie tak samo. (śmiech). I udało się, zainwestowało w nas Plug and Play Tech Center z Sunnyvale, ale postawiło warunek, że musimy przenieść się do nich do Kalifornii, by rozkręcić biznes. Tego samego dnia spakowałem wszystkie rzeczy, oddałem kartę wejściową do banku i na drugi dzień byłem już nad zatoką San Francisco.

To znowu brzmi jak żywcem wyjęte z serialu „Dolina Krzemowa" – miałeś pomysł, tworzyłeś technologię i szukałeś inwestorów.

I nie miałem żadnej kasy (śmiech). Wieczorami udzielałem korków z fizyki i matematyki. Jak masz 22–23 lata, trudno jest sprzedać taki projekt bankom. Po dwóch latach zostawiłem więc Nooch i zacząłem od nowa – jako piąty inżynier w trochę większym startupie. I potem również zająłem się tam zarządzaniem produktem i marketingiem. Wtedy poznałem człowieka, którego w Stanach nazywa się „supersalesman" – to ktoś, kto zna wszystkich i sprzedaje spółki do większych korporacji. On mnie połączył z założycielem Yahoo!, który miał już swój fundusz inwestycyjny. I w 2014 roku wszedłem na jego pokład.

Najpierw poznawałeś Dolinę Krzemową z jednej strony – jako inżynier, a potem z drugiej – jako inwestor. Dużo ludzi w branży venture capital rozumie nowe technologie?

Nie, przeważnie ci, którzy kończą Harvard czy Stanford, nie mają tej wiedzy. Znają się na finansach, biznesie, marketingu, a ktoś taki jak ja, kto rozumie, jak pracuje chmura, jak programuje się uczenie maszynowe i czym dokładnie jest komputer kwantowy, jest w tej branży rodzynkiem. Tyle że nasz fundusz Morado Ventures inwestował w spółki deeptechowe, więc ta moja wiedza techniczna była nam poniekąd niezbędna.

Czym konkretnie jest deeptech?

To bardzo zaawansowane technologie, które nie trafiły jeszcze na rynek. Obiecujące rozwiązania, nad którymi pracują naukowcy, ale których nikt nie potrafi jeszcze wdrożyć.

A ty miałeś rozumieć, które startupy miały największe szanse powodzenia?

Dokładnie. Zainwestowaliśmy wtedy w spółkę Rigetti, która budowała pierwszy komputer kwantowy. Pamiętam, że parę lat wcześniej, na studiach, pisałem o tym pracę zaliczeniową. I naprawdę trudno było znaleźć w internecie jakiekolwiek źródła na ten temat. Gdy dowiedziałem się, że ktoś rzeczywiście ten komputer buduje, zrozumiałem, że to będzie dla społeczeństwa rewolucja podobna do tej, jaką w latach 70. ubiegłego wieku przyniósł zwykły komputer.

Trochę boję się zapytać, czym dokładnie jest komputer kwantowy, by nie dostać korków z fizyki...

(śmiech) Algorytmy kwantowe oparte są na bitach kwantowych, czyli tzw. kubitach, które zawierają i równocześnie przetwarzają o wiele więcej informacji niż klasyczne bity zero-jedynkowe. Są w stanie dokonywać równolegle wiele obliczeń, dlatego ich wydajność jest wręcz nieskończenie większa dla pewnej klasy algorytmów. W ogóle natura działa zgodnie z zasadami fizyki kwantowej, problem w tym, że jeszcze do końca tej fizyki nie rozumiemy.

Czytaj więcej

Kwantowa przyszłość komputerów. Wykuwają ją także Polacy

Co będzie w stanie zrobić komputer kwantowy?

Nawet nam to się jeszcze nie mieści w głowie. To jakbyś pytał w latach 60. ubiegłego wieku, co będzie w stanie zrobić zwykły komputer.

Ale może to ślepa uliczka? Niektórzy twierdzą, że tak naprawdę nie da się stworzyć takiego komputera...

Może 20 lat temu bym się z tym zgodził, ale technologia tak szybko się rozwija, że komputer kwantowy jest tuż za rogiem. Mamy sztuczną inteligencję i bardzo szybkie klasyczne komputery – to mocno wspomaga rozwój i coraz lepiej rozumiemy, jak działa fizyka kwantowa. Może nie idzie to tak szybko, jak spodziewałem się w 2015 roku, ale nie mam obaw, że to może się nie udać. Mój fundusz Atmos Ventures zainwestował już w dwie spółki w Wielkiej Brytanii i niedługo taki komputer kwantowy ściągniemy do Polski.

Przeniosłeś się do Polski, by inwestować w brytyjskie firmy?

Ale najważniejszy komponent jest tu, w Warszawie. Pracuje nad nim Grzegorz Kasprowicz, profesor na Politechnice Warszawskiej. To on wie, jak informację kwantową przełożyć na język klasycznej informatyki. I umie to zrobić. Wcześniej pracował przy tzw. hardwarze w szwajcarskim CERN, czyli tworzył sprzęt, który sterował akceleratorami przy projekcie bozonu Higgsa. Gdy wrócił do Polski, kontynuował swe badania nad sprzętem kontrolno-pomiarowym i zaczął sprzedawać swoje pomysły na różnych uniwersytetach zachodnich, bo tu nie miał szansy wdrożyć tych zaawansowanych projektów. Szybko stał się bardzo uznanym naukowcem w świecie fizyki kwantowej. I on wprowadził mnie w świat polskich badań naukowych. To było dość dziwne doświadczenie, bo jak pierwszy raz poszedłem do Polskiej Akademii Nauk i przedstawiłem się, że jestem inwestorem i wspieram projekty z dziedziny fizyki kwantowej, to z początku chyba nie uwierzyli. Nigdy wcześniej nie widzieli kogoś takiego.

Inwestora?

Po prostu w głowie im się nie mieściło, że ktoś chciałby zainwestować w cokolwiek, co jest kwantowe – te dwie rzeczy im się nie łączyły. Na polskich uczelniach spotkałem wielu świetnych fizyków kwantowych i właściwie każdy, z kim rozmawiałem, narzekał nawet nie na to, że zarabia 5–6 tys. zł, ale że siedzi ciągle w papierologii. Szybko się przekonałem, że oni chcą odkrywać, tworzyć, mieć wpływ na zmiany. A tego niestety nie robią na uczelni, trzeba więc stworzyć im lepsze warunki.

W jaki sposób?

Greg Kasprowicz skontaktował mnie z grupą naukowców na Uniwersytecie Oksfordzkim, którzy najlepiej rozgryźli, jak stworzyć komputer kwantowy nowej generacji i którzy robili to z użyciem polskiej elektroniki. Zainwestowaliśmy w nich, znaleźliśmy też innych chętnych inwestorów. I połączyliśmy ich wysiłki z pracą Grega, którego doświadczenie nabyte w CERN jest nie do przecenienia, bo poszukiwanie bozonu Higgsa i kontrolowanie kubitów, co jest podstawą utrzymania warunków pracy komputera kwantowego, to w zasadzie ten sam mechanizm, bo liczą się nanosekundy. Uogólniając, super mieć komputer kwantowy, ale niestety jest on kompletnie bezużyteczny bez systemu kontroli, jaki stworzył Greg. Przyklepaliśmy ten deal w kwietniu 2020 roku, jak tylko zaczynała się pandemia.

Czyli przez dwa lata, jak byłeś już w Polsce, cały czas rozglądałeś się, w co zainwestować?

Tak, dlatego też tak długo zastanawiałem się nad tym, czy porzucić Kalifornię, bo tu musiałem zaczynać kompletnie od zera. Ale wiedziałem, na czym ta gra polega, że trzeba cały czas poznawać ludzi, łączyć ich ze sobą i szukać najlepszych okazji. Dziś grupa Grega, w skład której wchodzą naukowcy właściwie z całego świata, dysponuje najlepszym sprzętem kwantowym, bijącym na głowę sprzęt od Google'a czy IBM, które nie wiedzą wciąż, jak kontrolować kubity. Naprawdę trudno uwierzyć, że tak świetna technologia została opracowana tu, w Polsce. Ale z drugiej strony, to może nie powinno nikogo dziwić, bo przecież podobne rzeczy już tu były opracowywane, tylko nie potrafiono ich sprzedać...

I tu wracamy do twojej roli, tak?

Ja chcę to wszystko złożyć do kupy. Zamierzam ściągnąć brytyjski komputer kwantowy i umieścić go na Politechnice Warszawskiej, by zespół Grega, który pracuje nad systemami sterującymi, mógł bezpośrednio je podpiąć pod kubity i dalej ulepszać. A problemów inżynieryjnych do rozwiązania jest jeszcze mnóstwo, co w sumie świetnie rokuje, bo z każdym ulepszeniem systemu sterowania uzyskujemy coraz to lepsze kubity, a przez to większe możliwości komputera kwantowego.

Na jakim etapie jest ten komputer?

Jeszcze trzy, cztery lata zanim trafi do produkcji, ale już Brytyjczycy mają na swoich czipach najlepsze kubity na całym świecie. Wyjaśniając pokrótce, kubity są bardzo niestabilne. Google, IBM i Rigetti potrafią utrzymać je w mocy – tzw. koherencji – przez mikrosekundy, a Brytyjczycy przez 10 minut. To kolosalna różnica – wyobraź sobie, że ktoś ma laptopa, na którym po włączeniu może pracować tylko przez kilka minut, nim padnie, a ty masz laptopa, który działa przez kilka dni.

I co dalej?

Chcemy zbudować w Polsce cały biznesowo-naukowy ekosystem, który nazywamy „doliną kwantową". Bo mamy tu wszystkie potrzebne elementy: fizyków, matematyków, inżynierów. Trzeba to jednie dobrze zmiksować, przygotować i sprzedać.

Czy to ma wyglądać podobnie jak Dolina Krzemowa – zagłębie technologiczne jak nad zatoką San Francisco?

Taki jest zamysł. Kiedy John F. Kennedy ogłosił, że wybieramy się na Księżyc, Stany Zjednoczone potrzebowały technologicznej rewolucji, bo bez niej to byłoby niemożliwe. W końcu komputer, który zajmował wówczas całe wielkie pomieszczenie, trzeba było szybko ścisnąć do jak najmniejszych rozmiarów, by mógł działać w statku kosmicznym. Ruszyło rządowe finansowanie skupione na bardzo niewielkim obszarze Palo Alto, więc zjechało się tam nagle bardzo dużo niezwykle błyskotliwych ludzi. I wspólnie zaczęli oni rozwiązywać ten problem. Tak wynaleziono mikroczip i tak powstała Dolina Krzemowa. Później kolejni przedsiębiorcy i inżynierowie uznawali, że coś da się zrobić lepiej czy taniej, zakładali więc własne startupy gdzieś na obrzeżach Palo Alto i rzucali rękawicę dominującym firmom. I to trwa do dzisiaj.

A zaczęło się od rządowego finansowania. Jak to wygląda dziś?

Pieniądze publiczne wciąż są potrzebne do rozwoju. Polska wypada pod tym względem bardzo dobrze, jest tu naprawdę dużo grantów zorientowanych na rozwój nowych technologii, a władze publiczne nie wtrącają się w pracę naukowców. To nie rząd mówi, jak budować komputer kwantowy, bo to byłby pierwszy krok do porażki. Tu potrzeba mieszanki naukowej wolności, państwowego finansowania i kapitału prywatnego – to recepta na stworzenie odpowiedniego ekosystemu. Udało się to w Palo Alto, uda się i w Polsce.

Na razie jednak nie ma żadnej firmy, nie ma nawet jednego komputera kwantowego.

Ale będzie – i to już na początku następnego roku. Bo rzeczywiście można sobie gadać, że się tworzy dolinę kwantową, ale jeśli nie ma się odpowiedniej technologii, to nic z tego nie wyjdzie. Ściągniemy tu technologię i wtedy się zacznie.

Dlatego zgodziłeś się na ten wywiad i dlatego chcesz stać się bardziej medialny, by zachęcić innych do współpracy, zaangażowania się w ten projekt?

Tak, to część procesu rekrutacyjnego, bo potrzebuję więcej naukowców, inżynierów, więcej ludzi chętnych do współpracy. Musimy stworzyć naprawdę sporą drużynę, bo plany są ogromne. Mamy narzędzia, mamy pieniądze, ale potrzebujemy ludzi. By powtórzyć sukces Palo Alto z lat 60. XX wieku, trzeba znowu skoncentrować na niewielkim obszarze mnóstwo łebskich osób, bo mamy jeszcze ogrom problemów do rozwiązania, by rzeczywiście w ciągu kilku lat komputer kwantowy trafił do produkcji.

To co, zostajesz nad Wisłą na stałe?

Jasne, uwielbiam Polskę.

Możesz być szczery...

(śmiech) To może powiem tak: w okresie letnim – tak już od kwietnia do października – jest tu absolutnie niesamowicie. Nie mogę dziś sobie wyobrazić, by żyć gdziekolwiek indziej. Jedzenie jest tu najlepsze na świecie. I nie mówię o tłustym, kojarzonym często z polską kuchnią, żarciem. Jestem świrem, jeśli chodzi o zdrową żywność, i wydaję kupę kasy na jedzenie najwyższej jakości. Polska żywność jest w ogóle bez porównania z tą w Kalifornii.

San Francisco przecież słynie z dobrych knajp.

Jasne, znam te knajpy, gdzie za obiad płacisz 500 dolców. Ale i tak czuję, że po takim obiedzie puchnę. W Stanach we wszystkim masz mnóstwo konserwantów. A wracam do Polski i momentalnie cała ta opuchlizna ze mnie schodzi. W pierwszej lepszej knajpie dostaję żarcie co najmniej tak dobre, jak w tych „super fancy" knajpach na Zachodnim Wybrzeżu.

Rozumiem, że jedzenie jest dla ciebie ważne też dlatego, że jako triatlonista potrzebujesz dużo kalorii?

Dokładnie. Do tego jestem weganinem, a Warszawa jest naprawdę niesamowita pod względem wegańskiej oferty – zdecydowanie nie chodzę tu głodny (śmiech). Jak lecę do USA, to po kilku dniach naprawdę nie mogę się doczekać powrotu do Polski i uczciwie przyznam, że w głównej mierze właśnie ze względu na jedzenie. Za Kalifornią tęsknie tylko zimą, bo jednak pogoda w Polsce wtedy nie rozpieszcza.

W San Francisco raczej nie zaznałeś mrozu.

Najgorsza jest jednak ta wszechogarniająca ciemność. Słońce zachodzi już o trzeciej, a wcześniej i tak nie daje zbyt wiele światła. To jest mocno depresyjne. Ale wtedy wsiadam w samolot i lecę na weekend do Dubrownika czy Rzymu. I taki lot w obie strony kosztuje mnie 50 euro. To jest niesamowite dla Amerykanina, jak tu wszystko jest blisko. Dwie godziny lotu i jesteś w zupełnie innym świecie, w Stanach Zjednoczonych tego nie ogarniamy. A tak po prawdzie, to może nawet zimą więcej potrafię tu zrobić, bo jeżeli tylko uda mi się przez weekend naładować baterie, ta taka zła aura całkiem sprzyja pracowitości – nie myślę o głupotach.

To co cię tu teraz czeka?

Mnóstwo pracy. Najbliższych pięć lat będzie bardzo trudne, ale wszystko, co przecież jest coś warte, jest trudne.

A kiedy będziesz czuł się spełniony?

Mam w głowie mnóstwo rzeczy, które chciałbym zrobić. To mnie nakręca. Jeśli uda się z doliną kwantową, pomyślę sobie: super, to róbmy coś innego, nie wiem, postawmy reaktor jądrowy albo ruszmy z projektem kosmicznym. Chyba więc nigdy nie poprzestanę... Z jednej strony to pewnie smutne, bo nigdy nie poczuję się spełniony, ale z drugiej strony to jedyna droga do tego, by się ciągle rozwijać i rozwijać także cywilizację, społeczeństwo.

Uwielbiam słuchać, jak ludzie mówią o takich pięknych rzeczach, ale przecież w inwestowaniu chodzi głównie o pieniądze...

Pieniądze są potrzebne, ale to tylko środek do celu. Na początku rzeczywiście sprawiają sporą frajdę, fajnie móc sobie odłożyć rocznie kilkaset tysięcy na prywatne konto, ale po co ci więcej, na co to wydasz? Prawdziwą radość daje budowanie czegoś, osiąganie celów, bo pieniądze same w sobie przestają mieć znaczenie. Może to brzmieć dla ciebie patetycznie, ale naprawdę liczy się tylko zmienianie świata – im dalej w las, tym mniej chodzi o pieniądze.

O rozmówcy:
Dominik Andrzejczuk (ur. 1989)

Jest inwestorem i fizykiem, współwłaścicielem funduszu inwestycyjnego Atmos Ventures

Rzeczpospolita: Często słyszysz, jak ludzie mówią o tobie za plecami: „To ten z Doliny Krzemowej"?

Za plecami – nie, ale jak poznaję nowych ludzi, to czasem widzę, że są zaintrygowani. Choć przez ostatnie trzy lata próbowałem się zbytnio nie zdradzać, bo chciałem najpierw coś w Polsce zbudować. To daje wtedy mocniejszy efekt. Zauważyłem, że tutaj w branży inwestycyjnej, w tzw. funduszach venture capital, ludzie od razu szukają kontaktu z mediami i budują sobie rozpoznawalność, mimo że tak właściwie niczego jeszcze nie osiągnęli. Nie chciałem iść tą drogą. Dopóki nie zamknąłem paru dealów, dzięki którym pokazałem, że potrafię zainteresować swoimi pomysłami poważnych inwestorów z Kalifornii, dopóty nie chwaliłem się swoją przeszłością.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi