Inteligencja, powstała na przełomie XVIII i XIX wieku, przedstawiana jest dziś bardzo pozytywnie, a ty, mam wrażenie, mówisz o niej wręcz z pogardą. „Rodowody niepokornych" Bohdana Cywińskiego, traktujące właśnie o wielkiej polskiej inteligencji, były chyba najważniejszą pozycją, wręcz konstytuującą, dla antykomunistycznej opozycji lat 70.
Tak, były najważniejsze, bo mówiły, jaka to inteligencja jest zajebista i że już raz obaliła carat i doprowadziła Polskę do niepodległości. I oni w PRL czytali to jeden do jednego, że znowu mamy okupację, inteligencja znowu musi wyjść na przód społeczeństwa itd. Ale jeśli zaczniesz drążyć tę historię, to odkryjesz, że w ogromnej mierze to wszystko jest po prostu zmyślone.
A jednak inteligencka opozycja lat 70. potrafiła się później dogadać z opozycją robotniczą lat 80.
Bogdan Borusewicz pisał na 40-lecie Solidarności, że to inteligencja zrobiła strajk w stoczni, a nie robotnicy. No jednak nie, jak inteligencja pojechała do stoczni w sierpniu 1980 roku, to pierwsze, co chciała zrobić, to wybić z głowy robotnikom ich podstawowy postulat – rejestrację niezależnego związku zawodowego. Czyli oni przyjechali do stoczni, żeby im ten strajk de facto rozpieprzyć. Na szczęście robotnicy mieli już tak wykształconą kulturę organizacyjną i intelektualną – tworzoną co najmniej od wydarzeń 1970 roku – że od razu zrozumieli, że ci inteligenci pieprzą jak potłuczeni i jeżeli skorzystają z ich „rad", to zaraz strajk się zakończy.
Borusewicz by ci pewnie odpowiedział, że zafascynowało ich to, jak dużą świadomość mają robotnicy, i później rozmawiali z nimi już z zupełnie innych pozycji.
Ale nie można zapominać o tym pierwszym momencie. Gdyby polscy robotnicy posłuchali się inteligencji,to żadnej Solidarności by nie było.
To pokazuje, jak ahistoryczne jest nasze myślenie o roli inteligencji w przemianach ustrojowych. Ta bajka, że to KOR, potem przyjechał papież, a potem Solidarność... To jest bardzo uwłaczające dla robotników, którzy przecież mieli ogromne doświadczenie i wiedzę – system kurierów, własną prasę. Oni naprawdę byli świetnie przygotowani do tego, co wydarzyło się w 1980 roku. Jeśli kogoś ta akcja strajkowa zaskoczyła, to inteligencję.
Uważasz, że wierzymy w nieprawdziwy mit o polskiej inteligencji?
W mit, który ma ukryć to, co wydarzyło się w 1989 roku, kiedy dokonano tak naprawdę, co tu dużo mówić, zamachu stanu. Rękami inteligencji i nomenklatury postkomunistycznej zniszczono Solidarność, zniszczono całą bazę społeczną strajków z 1980 roku. I to robiono celowo. Plan Balcerowicza był absolutnie celowo wprowadzony, by rozwalić klasę robotniczą, zniszczyć wielkie zakłady pracy, odebrać związkowcom prawo do strajku, złamać ich pozycję, bo zagrażała ona pozycji inteligencji. Już pod koniec 1988 roku Lech Wałęsa spotkał się z kilkudziesięcioma dziadersami inteligenckimi i ustalili między sobą listy do Sejmu kontraktowego, na które nie wpuścili praktycznie żadnych robotników czy rolników. Do wyborów poszli z programem Okrągłego Stołu, który nie przewidywał reform Balcerowicza i neoliberalnego wstrząsu, ale nagle kilka miesięcy później uchwalili szokowe otwarcie gospodarki na import tanich towarów z zagranicy, uruchomili hiperinflację, podwyższyli radykalnie stopy procentowe, by zniszczyć zakłady pracy i rolników, którzy nabrali kredytów. To jak to inaczej określić niż jako inteligencko-nomenklaturowy zamach stanu? To absolutnie kluczowa historia, by móc zrozumieć polską transformację.
I w tym zamachu stanu udział brał również Jarosław Kaczyński, żeby nie było. Bo to była akcja klasowa, a nie środowiskowa. Kaczyński bardzo długo popierał Balcerowicza.
Jeśli uważasz, że transformacja wyrasta, mówiąc językiem chrześcijańskim, z takiego grzechu pierworodnego, to czy według ciebie całe polskie elity, nie tylko polityczne, są tym grzechem skażone?
Tak, bo cały czas muszą budować ten fałszywy obraz polskiej inteligencji, która niby wywalczyła nam wolność. I nie ma u nich w ogóle przepracowania tego tematu. Nasza dyskusja o transformacji opiera się na wielkim kłamstwie. Za tym ciągle stoją ogromne interesy. Decyzja, że Polska ma być obozem taniej siły roboczej, która zapadła w grudniu 1989 roku, ma przecież swoje konsekwencje do dzisiaj. Przecież z jakiegoś powodu nie poszliśmy własną drogą, jak Finlandia czy Korea Południowa.
Nie wykorzystaliśmy naszych silnych stron, choćby kompetencji naszych robotników, tego, jak dobrze byli zorganizowani. Nie wykorzystaliśmy rozbudowanej sieci połączeń kolejowych, rozwiniętych ośrodków naukowo-badawczych, zaawansowanego przemysłu elektronicznego, nawet nie próbowaliśmy zreformować dużych gospodarstw rolnych, czyli PGR-ów.
To wszystko po 1989 roku poszło na przemiał. Zamiast tego zdecydowano, by zmarginalizować tych, którzy byli zagrożeniem dla sojuszu inteligencji z nomenklaturą, który zresztą trwa do dzisiaj. Leszek Miller czy Marek Belka w europarlamencie są najlepszym dowodem na to, że ten sojusz po 32 latach ma się świetnie.
Tylko że ten inteligencki mit, jak to nazywasz, wciąż chyba wyznacza najbardziej pożądane ścieżki awansu społecznego.
Ale coraz więcej młodych Polaków woli jednak pracować w korporacjach niż w polskich firmach czy instytucjach państwowych, bo tam ścieżki awansu są jasne. Nie chcą żyć w tym świecie, gdzie o wszystkim decydują koneksje i znajomości. Ale model rozwoju, który przyjęliśmy po 1989 roku, czyli zasysanie wszystkiego do największych miast, wyrzucanie nadwyżki ludności na Zachód, jedne z najniższych pensji w Europie, bardzo proste prace, jak call center, montownie itd. – to wszystko nas dosłownie zabija.
Jak to dosłownie?
Pierwsze dane, jakie mamy już z pandemii, pokazują, że liczba urodzeń w Polsce spadła o jedną piątą! Polska, mówiąc krótko, postanowiła popełnić samobójstwo. Jeśli młodzi ludzie w kraju nie chcą mieć dzieci, a jak wyjeżdżają do Anglii, to nagle zaczynają je mieć, widzimy, że to nie w głowach tych młodych nagle coś się popsuło, tylko że Polska staje się krajem zamkniętych dróg awansu, gdzie – przez prywatyzację usług publicznych, zasobu mieszkaniowego, edukacji, zdrowia, transportu – koszty życia stały się koszmarnie wysokie. Tu się po prostu nie da normalnie żyć, bo ceny są jak na Zachodzie, a pensje jak na Wschodzie.
Kiedy jednak patrzę na protesty antyrządowe, to chyba pewien mit inteligencki jest u młodzieży ciągle żywy – nie brakuje transparentów wymierzonych w „chamów" z PiS.
Niestety, ten mechanizm pogardy wciąż jest dość silny, ale powoli na szczęście słabnie. W końcu „inba", jaką rozkręciłem na początku roku z Krystyną Jandą, pokazała, że młodzi są coraz bardziej egalitarni. Janda błyskawicznie stała się symbolem obciachu. Inteligencka pogarda jest bardzo skutecznym sposobem rozbijania solidarności między ludźmi. Klasa średnia i ludowa stoją dziś przed ogromnym wyzwaniem, by zrozumieć, że mają wspólne interesy, że muszą odrzucić, a przynajmniej zamrozić, wojnę kulturową i powiedzieć elitom, że muszą się ogarnąć. Po pierwsze, opodatkować się, oddać część swojego majątku, a po drugie – oddać część swojej siły politycznej innym klasom. Na to nachodzi konflikt generacyjny, bo ciągle władzę sprawuje pokolenie 60+ i, niestety, ono mentalnie się reprodukuje: młodzi, którzy robią dziś kariery polityczne, są w zasadzie takimi samymi boomerami, a młodzi są tylko wiekiem.
A ty co? Będziesz teraz youtuberem zarabiającym na zrzutkach w serwisie Patronite?
Ja już zarabiam na Patronite.
Wiem, ponad 11 tys. zł miesięcznie. Jaką stawką jest to opodatkowane?
Żadną, tylko prowizję dla serwisu muszę odliczyć. Ale tak, powinien być od tego podatek. To bardzo dużo pieniędzy, ale pozwalają one mi być tym obrazoburczym Jankiem, który mówi elitom, jak jest.
No dobra Janku, ale konkrety. To jaką stawką takie 11 tys. zł powinno być opodatkowane – 50-proc.?
Jeśli chodzi o progi podatkowe, to nie może być tak, że mój kolega, który pracuje w korporacji i ma 9 tys. zł na rękę, dwójkę małych dzieci na utrzymaniu w Warszawie, nie ma mieszkania, czyli musi je wynająć, i po pół roku wpada w drugi próg podatkowy, więc z tych 9 tys. ma nagle 7 tys. To absurd, że on płaci taki sam podatek, jak ktoś, kto zarabia 50 tys. zł. Tych progów podatkowych powinno być więcej, a ten 32-proc. powinien być dla ludzi dużo lepiej zarabiających. Nie jestem wcale zwolennikiem tego, by wysoko opodatkowywać pracę, bo opodatkowywać powinniśmy jednak kapitał.
Czyli podatek katastralny?
Absolutnie tak – progresywny podatek katastralny z dużą kwotą wolną, na przykład na pierwsze mieszkanie czy na mieszkanie do jakiejś wartości, a potem od każdej kolejnej nieruchomości kolejny próg podatkowy. Podatek od posiadanych akcji, progresywny podatek spadkowy – i też z dużą kwotą wolną, by to nie klasa średnia płaciła, tylko rzeczywiście najbogatsi. Ja tu jestem liberałem, bo to przecież Adam Smith pisał, że powinny istnieć dwa podatki: spadkowy i katastralny. Ale to pokazuje, ile wspólnego z prawdziwymi liberałami mają neoliberałowie. Opodatkowanie biednych jest dziś zdecydowanie za wysokie, a bogatych – za niskie.
A tak szczerze, jakie są w ogóle twoje marzenia? Gdzie chciałbyś siebie widzieć w przyszłości?
Moim marzeniem, którego ciągle nie porzuciłem, jest bycie prezydentem Warszawy. To nie przypadek, że wywodzę się z ruchów miejskich, bo bardzo kocham moje miasto i jego sprawy są mi naprawdę bliskie. Oczywiście, z wielu powodów wydaje mi się to na razie nierealne, ale może, gdy załamie się PO-PiS... Na razie chciałbym skończyć doktorat, pisać książki, nagrywać filmy dokumentalne. Lubię to robić, lubię operować słowem, wydaje mi się, że mam pewien dar opowiadania. I jeśli nie polityka, to właśnie to.
Czyli niesienie kaganka oświaty.
Typowa inteligencka działalność edukacyjna (śmiech).
Jan Śpiewak (ur. 1987) jest socjologiem miasta, publicystą, prezesem stowarzyszenia Wolne Miasto Warszawa, wiceprzewodniczącym sieci samorządowej Energia Miast. Był radnym warszawskiej dzielnicy Śródmieście (2014–2018) i przewodniczącym Stowarzyszenia Miasto Jest Nasze (2014–2016). Autor książki „Ukradzione miasto. Kulisy wybuchu afery reprywatyzacyjnej" (2017). W wyborach 2018 roku lider i kandydat na prezydenta miasta komitetu Wygra Warszawa