Uczynić wszystko nowym – czy właśnie to nie jest szczyt marzeń każdego buntownika? Można nawet zostawić stare słowa i instytucje, ale tak zmienić ich istotę i sens, żeby stały się czymś zupełnie innym. Mają oni nie tylko odwieczne marzenia, ale też i wrogów. Jedną z takich skał, o które rozbijają się fale wszystkich utopii, wystających ponad poziom wód każdej z rewolucji, jest małżeństwo. Czego już tu nie wymyślano. Próbowano zastąpić je czasowym kontraktem albo chociaż osłabić wprowadzeniem cywilnych rozwodów. A najlepiej w ogóle wyeliminować jako kulturowy przeżytek, pozostałość zabobonu monogamii. Nierozerwalny związek dwojga ludzi, do tego rzeczywistość stworzona samowolnie przez nich samych. Nieodwołalność wynikająca z wolności woli – czy może być bardziej słona sól w oku planistów każdego z nowych, wspaniałych światów? Coś równie nieprzewidywalnego, a jednocześnie stawiającego twardszy opór ich zakusom? I przy tym wszystkim, co z punktu widzenia każdej utopii już w ogóle najgorsze, nie ma czegoś równie realistycznego jak małżeństwo właśnie.
Każda wizja ziemskiego raju musi już na samym początku wyeliminować problem cierpienia. A jednocześnie, im bardziej będzie się starała je ukryć, schować pod dywan rewolucyjnej organizacji życia wspólnoty i jednostki, jest także zmuszona idealizować tę ostatnią. Nie może nie tylko przecież sama cierpieć, ale także sprawiać bólu komukolwiek innemu. Przepis na utopię jest banalnie prosty, składa się wyłącznie z tych dwóch składników – idealizowania człowieka i demonizowania cierpienia. Dlatego też wszystkie one skazane są nie tylko na śmierć, ale i nudę.
Małżeństwo przeciwnie, uczciwie ostrzega przed cierpieniem, uświadamia własną słabość tym, którzy się na nie decydują. I to w chwili jego zawierania. Słowa małżeńskiej przysięgi są najbardziej antyutopijną deklaracją, jaką znam. Wchodzącym do tego świata obiecywane są zarówno choroby, jak i nieszczęścia. W chwilę potem zamykają się za nimi drzwi, a klucz zostaje po drugiej stronie wysokiego muru. Małżeństwo to profanacja marzeń o raju na ziemi. I jedyna rewolucja, na którą naprawdę nas stać. Gdzieś w tle stwarzającej je przysięgi słychać tamto zdanie. Stojący przed ołtarzem tak naprawdę niczego sobie nie obiecują, tylko pytają się nawzajem: czy widzisz, jak wszystko czynię nowym?
W pierwszych wiekach chrześcijaństwa jego wielkość i duchową treść budowali Ojcowie Pustyni. Mnisi ascezą uwalniający duszę od ciężaru ciała. Dzisiaj muszą ich w realizacji tego samego zadania zastąpić Ojcowie i Matki już nie Pustyni, ale rodzin. I to nie dlatego, że kontemplacja przestała być największym z powołań, jakie może usłyszeć człowiek. Co innego się zmieniło, to pustynia jest już gdzie indziej. Wciąż wbrew światu, kompletnie poza jego logiką i priorytetami. Tam, gdzie udają się tylko szaleńcy i fanatycy. To rodzina jest nową pustynią. Trudniejszą od poprzedniej, bo dusza nie tyle musi uwolnić się tu od ciała, ile pociągnąć je za sobą.