Wróciliśmy do domu. Rozmowa z Józefem Szmidtem

Z Józefem Szmidtem rozmawiają Stefan Szczepłek i Mirosław Żukowski

Aktualizacja: 29.07.2024 19:55 Publikacja: 24.12.2009 14:00

Józef Szmidt, urodzony 28 marca 1935 roku w Miechowicach (dziś Bytom). Dwukrotny mistrz olimpijski w

Józef Szmidt, urodzony 28 marca 1935 roku w Miechowicach (dziś Bytom). Dwukrotny mistrz olimpijski w trójskoku (1960 Rzym – 16,81 metra, 1964 Tokio – 16,85), siódmy na igrzyskach w Meksyku 1968 (16,89 m). Dwukrotny mistrz Europy (1958 Sztokholm – 16,43 m, 1962 Belgrad – 16,55 m). Rekordzista świata, pierwszy trójskoczek, który przekroczył 17 metrów – 17,03 (Olsztyn,1960). Dwukrotnie wygrał plebiscyt „Przeglądu Sportowego” na najpopularniejszego sportowca Polski (1960 i 1964), dwukrotnie był drugi (1962, 1963). Dziesięciokrotny mistrz Polski w trójskoku, dwukrotny w sztafecie 4x100 metrów, raz w skoku w dal. Zawodnik Górnika Zabrze i Śląska Wrocław.

Foto: Fotorzepa/Dariusz Gorajski

W wieku 89 lat zmarł Józef Szmydt. Przypominamy rozmowę z 2009 roku, która ukazała się w Plusie Minusie

Urodził się pan pięć lat przed wybuchem wojny, w Miechowicach, dzisiaj jest to dzielnica Bytomia. Był pan obywatelem Rzeszy, a wiele lat później zdobywał medale dla Polski. Nie zmienił pan miejsca zamieszkania, ale zmieniono panu obywatelstwo. Jak pan traktował Polskę i orzełka na koszulce?

Józef Szmidt: Jestem Ślązakiem, chodziłem najpierw przez cztery lata do niemieckiej szkoły, moim pierwszym językiem był niemiecki. Po polsku nie rozumiałem nic. Kiedy w roku 1945 na Śląsk weszli Rosjanie, moi rodzice nie chcieli się nigdzie ruszać, bo tam mieli swój dom. Polskiego zacząłem się uczyć dopiero po wojnie. Zresztą to był bardziej język śląski niż polski. Robiono z nas na siłę Polaków.

Z moim imieniem nie było problemów. Z Josefa stałem się Józefem. Ale mój starszy brat, też lekkoatleta, znany pod imieniem Edward, był chrzczony jako Eberhardt, a siostra Ingeborg została Ireną. Trzeba to było zaakceptować. Moje nazwisko pisało się pierwotnie po niemiecku: Schmidt. Ale sam uznałem, że właściwsza będzie inna forma: Szmidt. Początek polski, koniec niemiecki. Orzeł na koszulce, o którym pan mówi, był orłem polskim, co czułem najbardziej podczas zawodów, kiedy trzeba było wygrać z każdym, a z Ruskimi szczególnie. Wtedy najbardziej czułem się Polakiem.

Rosjanie przegrali z panem na dwóch igrzyskach olimpijskich, w Rzymie i w Tokio. Kiedy w ostatnim skoku w Tokio pokonał pan Olega Fiedosiejewa, też myślał pan o tym, że to Rosjanin?

W Tokio walczyłem z całym światem sportowym i niesportowym oraz z własną słabością. Miałem tam przecież w ogóle nie jechać, ze względu na poważną kontuzję kolana. Odniosłem ją w czerwcu, a igrzyska odbywały się w październiku. Początkowo cała Polska mówiła o mojej kontuzji, badali mnie najwięksi specjaliści i nawet profesor Adam Gruca przeprowadzał osobiście operację w Warszawie. To był fantastyczny lekarz. Operacja się udała, ale czas uciekał. 1 sierpnia o kuli opuściłem szpital. Do olimpijskiego startu pozostawało dwa i pół miesiąca. Widziałem, jak ludzie tracą wiarę, że ze Szmidta może coś jeszcze być. Człowiek zostaje w takich sytuacjach sam, na bocznym torze, zdany tylko na siebie.

Nawet trener Tadeusz Starzyński, mający opinię twórcy polskiej szkoły trójskoku, stracił wiarę?

Na pewno gdzieś po cichu wierzył, bo przecież to był jego chleb. Ale im bliżej igrzysk, tym rzadziej się pokazywał. Trenował innych chłopaków, mnie pozostawił. Nic sobie z tego nie robiłem, bo zawsze byłem samodzielny. Nie można powiedzieć, że mi przeszkadzano, ale nikt mi nie pomagał. Musiałem ćwiczyć sam i nigdy nie przestałem myśleć, że obronię złoty medal, tyle że nikt mnie w tej wierze nie wspierał. Związek chciał wiedzieć, czy warto mnie włączyć do ekipy na igrzyska i jakieś półtora miesiąca przed Tokio wysłał mnie na mityng do Włoch. W tamtych latach każdy zagraniczny wyjazd stanowił atrakcję, więc trudno było z niej zrezygnować. Zacząłem powoli, od 15 metrów, i widziałem, jak noga robi się coraz grubsza. Czułem, że to się może źle skończyć i po skoku pod 16 metrów zrezygnowałem. Wiedziałem jednak jedno: na to, co przeszedłem i jak krótko trenowałem, te moje skoki były aż za dobre. Nie wiedziałem, co mnie czeka w Tokio, ale chciałem jechać. Niech się dzieje, co chce. Raz być i umrzeć. Nie wiem, co sobie wtedy myślały władze, ale zażądano ode mnie oświadczenia, że startuję na własną odpowiedzialność.

Rywale też zapewne wiedzieli, że nie jest pan w stanie nawiązać z nimi walki...

Tak sądzę. Tym bardziej że chodziłem i trenowałem z opatrunkiem na kolanie. Uznałem jednak, że nie wypada startować w finale olimpijskim w bandażu i zdjąłem go przed wyjazdem na stadion. Tuż przed konkursem podszedł do mnie któryś z Rosjan, prosząc niby z życzliwości, żebym pokazał mu bliznę po operacji na opuchniętym kolanie. Myślę, że kiedy ją zobaczył, bardzo się uspokoił. No i wygrałem, pokonując wszystkich w ostatnim skoku. Cesarz Hirochito zaprosił mnie do swojego samolotu, żeby z góry pokazać Hiroszimę i Fujijamę. Po powrocie premier Józef Cyrankiewicz udekorował mnie Orderem Sztandaru Pracy. Znowu byłem dla wszystkich bohaterem i wtedy usłyszałem, że każdy we mnie wierzył. Natomiast moja wiara w to wszystko, co było wokół, trochę zmalała.

Jak pan się zorientował, że ma wyjątkowy talent?

Dzięki mojemu starszemu bratu. Edward był sprinterem, wyjeżdżał często na rozmaite obozy, a ponieważ mieszkaliśmy pod lasem w Rokitnicy, trenował właśnie tam. Mnie to w ogóle nie interesowało. Pracowałem w warsztatach samochodowych, wstawałem o piątej rano, żeby dojechać tramwajem do pracy, i wcale nie narzekałem. Ale bratu nie chciało się ćwiczyć samemu, ciągle mi mówił: ty, taki chłop, mógłbyś spróbować. Kiedy już spróbowałem, okazało się, że dorównuję mu w biegach i jestem lepszy w skokach. To, co ty masz w nogach, to jest niemożliwe – mówił brat, ale mnie to nie przekonywało. Ty rób swoje, a ja swoje. Tak sobie myślałem, ale brat zapisał mnie do sekcji lekkoatletycznej Górnika Zabrze, bo chciał mieć towarzysza podróży na treningi. Wstawałem o piątej rano, potem praca, uciążliwe podróże przez Śląsk i powrót do domu około 23.

Kiedy przyszedł taki moment, w którym powiedziano panu: już nie musisz pracować, możesz zająć się wyłącznie treningami?

Dopiero pod koniec kariery. Pierwszy złoty medal olimpijski, z Rzymu, niczego nie zmienił. Normalnie od siódmej rano pracowałem w Zakładach Maszyn Górniczych. Wszyscy wiedzieli, że sportowcy pracują na lewo. W CWKS Warszawa, milicyjnej Gwardii. Tylko nie ja. Dopiero mój dyrektor, działacz sportowy, postarał się, żebym przychodził do pracy na dziesiątą i wychodził o 14. Najpierw jednak wszyscy musieli zobaczyć złoty medal olimpijski.

Był pan zawodnikiem Górnika? Przecież jego piłkarze nie musieli pracować.

Ale to piłkarze, inny świat.

Znał pan Ernesta Pola, Stanisława Oślizłę, Włodzimierza Lubańskiego, Zygfryda Szołtysika? Byliście kolegami klubowymi.

Znałem ich, ale nic więcej o tej znajomości nie mogę powiedzieć. Trenowałem przed meczem i czasami zostawałem, żeby ich zobaczyć na boisku. Oni byli w Zabrzu znacznie popularniejsi niż ja. Mistrzostwo Polski w piłce znaczyło więcej niż mistrzostwo olimpijskie w trójskoku. Tym bardziej że za piłką zawsze stali politycy, a ja tam komuś nie pasowałem. To była polityczna sprawa. Doszło do tego, że kiedyś przez megafony usłyszałem, że mam opuścić stadion.

Kto to panu powiedział, gdzie? Mistrzowi olimpijskiemu?

To było na jakimś stadionie w Krakowie, nie pamiętam którym. Z okazji 600-lecia powstania Uniwersytetu Jagiellońskiego odbywały się tam zawody lekkoatletyczne. Dwa tygodnie wcześniej przyszła do mnie dziennikarka, córka czy synowa znanego na Śląsku działacza politycznego, zresztą podobno porządnego człowieka. Zadała mi głupie pytanie: Dlaczego idę na wybory i głosuję na PZPR? To ja jej odpowiedziałem: a na kogo mam głosować? Przecież nie ma innych partii. Może bym głosował na inną, gdyby była, ale jest tylko jedna partia. No i wybuchła afera. Z powodu takiego głupstwa władze się na mnie obraziły. A jak władze, to poszło w dół.

W jakich okolicznościach pan się o tym przekonał?

Właśnie w Krakowie. Na zawodach podszedł do mnie jakiś działacz i powiedział: panie Szmidt, obojętne, ile pan skoczy i tak ten wynik nie będzie się liczył. Obecny tam był trener Starzyński i moi koledzy, wśród nich Janek Jaskulski, z którym rywalizowałem na skoczni. Idę w ich stronę, a wszyscy się odwracają. Wołam trenera, a on niemal ucieka. W ogóle nie rozumiałem, o co chodzi, ale widzę, że coś jest nie tak. Wreszcie podszedł do mnie jakiś następny człowiek, nie wiem, czy był to sędzia zawodów, działacz, polityk czy kapuś, a może wszystko w jednym. I mówi: panie Szmidt, panu nie wolno skakać. Proszę opuścić stadion. Mówię mu, że przecież mam zaproszenie. Nie, pan nie ma zaproszenia. I zaraz przez megafony ogłaszają, że Józef Szmidt proszony jest o opuszczenie stadionu.

I to wszystko działo się już po igrzyskach w Tokio, gdzie zdobył pan dla Polski drugi złoty medal?

Tak. Byłem już wtedy dwukrotnym mistrzem olimpijskim i miałem order od Cyrankiewicza. Jestem twardy, ale w takich sytuacjach przychodzi zniechęcenie. Widzisz, że wszystko idzie nie tak, i musisz coś ze sobą zrobić.

Sport się skończył i nic panu z tego, oprócz medali i wspomnień, nie zostało?

Mało tego, po tych moich uwagach na temat wyborów przylepiono mi łatkę i nawet kilka lat później nie chcieli mnie przyjąć do lepszej pracy. A przecież inni sportowcy byli tylko na etatach, raz w miesiącu odbierali pensję, mimo że nie wiedzieli dobrze, gdzie jest ich warsztat. Poszedłem do Ministerstwa Górnictwa, a tam mi mówią: Panie Józku, nie możemy nic dla pana zrobić. Mówię, że mogę pracować jako ślusarz, na dole, na górze, wszystko jedno, bo muszę z czegoś żyć. Nie udało się. Nie miałem pieniędzy. Utrzymywała mnie żona, która pracowała w szpitalu, a wieczorami kreśliła rysunki dla Mostostalu.

Wtedy pomyśleli państwo, żeby wyjechać? 

Tak, ale wyjechać też nie mogliśmy. W latach 70. wiele osób ze Śląska wyjeżdżało do Niemiec. Do rodzin lub na los szczęścia. Mało kto legalnie. No więc kiedy kilkakrotnie odmówili mi prawa wyjazdu, postanowiłem zrobić tak jak inni. Miałem dość śląskiego smrodu, chciałem odetchnąć świeżym powietrzem. W roku 1975 wykupiłem miejsce w wycieczce na mecz piłkarski Holandia – Polska w Amsterdamie. Jakoś uszło to czujności służb, wyjechałem z postanowieniem, że zostanę, a potem sprowadzę żonę i dzieci. Żadnych konkretnych planów nie miałem. Ale zdarzyło się nieszczęście. Na stadionie, podczas meczu, spadłem ze schodów tak pechowo, że potrzebny był lekarz. To była akurat ta sama noga, w której profesor Gruca usuwał mi cystę. On wyczyścił całe kolano, ale potem ktoś inny robił mi blokady przed startami i wprowadził bakterie. Od tamtej pory miałem z kolanem problem.

Wtedy w polskich gazetach pojawiła się informacja, że mistrz olimpijski uciekł do Niemiec. A jak uciekł, to w domyśle zdrajca.

A co mieli napisać? Faktycznie, uciekłem, bo miałem dość tej bezradności, poniżania mnie, ciągłego braku pieniędzy w domu. To były takie czasy ślizgania się. Gdybym wiedział, kto rzuca mi kłody pod nogi, poszedłbym i dał w mordę. Kacyk partyjny czy trener. Ale nie wiadomo było, komu dać. Kapusiów nie brakowało. Podpadłeś, to cię nie było.

Tamten świat, na Zachodzie, spełnił pańskie oczekiwania?

A gdzie tam. Na meczu poznałem kibica ze Śląska, który wyjechał z Polski i mieszkał koło granicy holendersko-niemieckiej. Poznał mnie i postanowił pomóc. Powiedział, że ma znajomego w szpitalu w Niemczech, tam się mną zajmą. Ale nie mogłem jechać do Niemiec, bo nie miałem wizy. Granice przecież jeszcze wtedy były strzeżone. Poradził mi, żebym poszedł do niemieckiej ambasady w Amsterdamie, a sam pojechał do domu. Miałem tylko teczkę, jedną zmianę bielizny, ręcznik. 100 kupionych przed wyjazdem dolarów na czarną godzinę schowałem głęboko. Oszczędzałem te pieniądze, właściwie nie jadłem przez dwa dni. Gdybym wydał je na hotel, nie zostałoby nic. Spałem w noclegowni dla bezdomnych w Amsterdamie. Właściwie nie spałem, bo tam były takie różne typy, narkomani... Rano zimna woda, ochlapałem się i w miasto. Co ja teraz zrobię? Poszedłem na policję i powiedziałem, że muszę do niemieckiej ambasady. Ona gdzieś tam była, nie wiadomo gdzie. Poszedłem na piechotę.

Z tą spuchniętą nogą?

Ano tak. Do ambasady nie chcieli mnie wpuścić. Byłem tak zdesperowany, że powiedziałem portierowi: jak mnie nie wpuścicie to pójdę do prasy i powiem, jacy Niemcy są nieżyczliwi do ludzi. Wpuścili mnie.

Mówił pan po niemiecku?

Źle, bo zapomniałem.

A powiedział im pan, kim jest?

Nic na razie nie mówiłem. Chciałem rozmawiać z tą osobą, z którą mogę coś załatwić. W końcu dotarłem do sekretarza ambasady, powiedziałem, o co chodzi i że chcę rozmawiać z ambasadorem. Wpuścili mnie. Ten ambasador zachowywał się jak faszysta. Darł się na mnie, nie dając dojść do słowa. Powiedziałem mu: Spokojnie. Co pan tak wrzeszczy, przecież nie jesteśmy w Reichu, jesteśmy w Holandii, a wojna dawno się skończyła. Po co ten krzyk cały. Jest taka i taka sprawa, jestem kontuzjowany, mam kolegę, dalszą rodzinę w Niemczech i muszę iść do szpitala. Przy okazji chcę tę rodzinę odwiedzić. On znowu krzyczy: to nie idzie! Wszyscy przychodzą i tylko chcą zostać w Niemczech. Wtedy powiedziałem: mam w dupie to wszystko. Chcę przejezdną wizę i koniec. Nagle znalazła się herbata, kawa, a ambasador przestał krzyczeć i wystawił wizę na tydzień czy dwa.

I nie powiedział pan w trakcie tej rozmowy, że jest dwukrotnym mistrzem olimpijskim? 

Mówiłem mu później, ale to nie miało znaczenia. On się w ogóle nie orientował. Do tego wszystkiego dochodził strach. Kiedy już musiałem wymienić trochę dolarów na guldeny, myślałem, że mnie złapią i potraktują jak szpiega ze Wschodu. Nieraz chodzili za mną różni szpicle. W Hongkongu byłem komunistą, czyli Ruskiem, a w Moskwie nie wiem kim. Zresztą tamtejszy szpicel akurat się przydał. Kiedy wyszedłem na miasto, zgubiłem się i nie wiedziałem, jak trafić do hotelu. Po dwóch – trzech godzinach podszedł do mnie smutny pan i powiedział: Chodź już do domu, bo nie mam siły za tobą latać. I odprowadził mnie do hotelu.

Ale kiedy już znalazł się pan w Niemczech, rozwinięto przed panem czerwony dywan jako przed wracającym do ojczyzny znakomitym sportowcem ze Śląska?

Nikt tam na mnie nie czekał, więc tym bardziej nie witał. Najpierw zrobiono mi operację w szpitalu w Lüdenscheid. Tam już wiedzieli, kim jestem i podali mi rękę, ale nie traktowali w jakiś szczególny sposób. Mimo że nie byłem ubezpieczony, nie płaciłem za operację. Uznali, że mistrzowi olimpijskiemu się ona należy. Oczywiście szpital wykorzystał to dla swojej promocji, ale moje nazwisko nie padło. Prosiłem, żeby go nie podali, bo jeszcze przyjadą jacyś kapusie z Warszawy i mnie zlikwidują. Naprawdę się bałem. Dyrektor szpitala zaproponował mi pracę rehabilitanta. Dali mi pokój w domu pielęgniarskim. Kiedy zacząłem zarabiać, mogłem po roku sprowadzić dzieci na wakacje. Do Polski już nie wróciły. Borys miał osiem lat, a starszy, Dariusz – 17. Żony nie puścili, zresztą po moim wyjeździe ona musiała codziennie meldować się na komisariacie, a nawet zagrozili jej, że dzieci odbierze Interpol.

Ile czasu minęło, nim państwo spotkaliście się wszyscy w Niemczech?

Dwa lata od mojego wyjazdu. W 1977 roku żona musiała sprzedać samochód, żeby kupić paszport, czyli dać łapówkę komu trzeba. Na ten samochód dostałem wcześniej talon. Pojechałem po niego do Gierka czy Ziętka, już nie pamiętam. Ale pieniądze na to auto dał nam teść, bo nas nie było stać.

Nigdy nie miał pan możliwości zarobku przy okazji startów? 

Miałem, ale nie chciałem opuszczać kraju. Pierwszy raz już w roku 1958, podczas mistrzostw Europy w Sztokholmie. Zająłem tam pierwsze miejsce i wtedy przyszedł do mnie jakiś elegancki Niemiec, który przedstawił się jako działacz sportowy w koncernie Volkswagena. Wszystko wiedział o mnie i o bracie. O naszym niemieckim pochodzeniu i nawet to, że kształciłem się na mechanika samochodowego. Zaproponował mi pracę w fabryce w Wolfsburgu.

Miałbym testować samochody, zgodnie ze swoim wykształceniem i zainteresowaniami. Oczywiście wiązałoby się to z wyjazdem do Niemiec, więc pewnie i z koniecznością startów w niemieckich barwach. Odmówiłem.

W roku 1960 pobił pan na stadionie Leśnym w Olsztynie rekord świata w trójskoku. Jako pierwszy człowiek pokonał pan barierę 17 metrów. Spodziewał się pan tego?

To było w sierpniu, niecały miesiąc przed igrzyskami olimpijskimi w Rzymie. Było parno, siąpił deszcz, żużlowa bieżnia była mokra, a ciśnienie niskie. Nie chciało mi się oddawać wszystkich sześciu skoków, myślałem o tym, żeby jak najszybciej wrócić do domu. Bo gdzie Olsztyn, a gdzie Śląsk. Pomyślałem: skoczę raz, dwa i wychodzę. Nie wierzyłem w dobry wynik. Nie dość, że warunki były fatalne, to jeszcze podczas rozgrzewki tu mnie strzyka, a tam boli. I biegałem zbyt wolno. W dodatku kiedy już szykowałem się do skoku, zobaczyłem na rozbiegu żabę. Myślę sobie – poczekam, niech ona sobie pójdzie, bo ją niechcący rozdepczę. Ale ona nie chciała współpracować. Wziąłem ją więc, żeby przenieść na trawnik, i wtedy obsikała mi rękę, ropucha jedna. Wszystko przed tym skokiem. Tak mnie rozluźniła tym sikaniem, że roześmiałem się i poszedłem na luzie. Skoczyłem 17 metrów i 3 centymetry. Rekord świata.

Po ilu latach pobytu w Niemczech wróciliście państwo do Polski?

Po 17, w roku 1992, kiedy Polska znów stała się normalna. Sprzedaliśmy dom w Hiszpanii, koło Alicante, i osiedliliśmy się koło Drawska Pomorskiego, skąd pochodzą rodzice mojej żony. Kupiliśmy gospodarstwo, hodujemy kozy, ale to nie jest interes, bo nie ma chętnych na produkty. Ludzie mówią, że kozy śmierdzą, więc ich mleko też. Kozy śmierdzą, bo kozioł znaczy swoje terytorium. Ale mleko i mięso są bardzo dobre i zdrowe. Siedzimy tu sobie spokojnie, nic nie musimy. Dzieci odchowane, wnuczka mieszka w Niemczech. My możemy tam jechać w każdej chwili, nie pytając nikogo o zgodę. Jesteśmy takimi samymi Europejczykami jak Niemcy.

Czym był dla państwa ten powrót?

Jak to czym? Wróciliśmy do domu.

Dziękujemy burmistrzowi Drawska Pomorskiego Zbigniewowi Ptakowi za pomoc w przeprowadzeniu wywiadu.

W wieku 89 lat zmarł Józef Szmydt. Przypominamy rozmowę z 2009 roku, która ukazała się w Plusie Minusie

Urodził się pan pięć lat przed wybuchem wojny, w Miechowicach, dzisiaj jest to dzielnica Bytomia. Był pan obywatelem Rzeszy, a wiele lat później zdobywał medale dla Polski. Nie zmienił pan miejsca zamieszkania, ale zmieniono panu obywatelstwo. Jak pan traktował Polskę i orzełka na koszulce?

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi