Z tą spuchniętą nogą?
Ano tak. Do ambasady nie chcieli mnie wpuścić. Byłem tak zdesperowany, że powiedziałem portierowi: jak mnie nie wpuścicie to pójdę do prasy i powiem, jacy Niemcy są nieżyczliwi do ludzi. Wpuścili mnie.
Mówił pan po niemiecku?
Źle, bo zapomniałem.
A powiedział im pan, kim jest?
Nic na razie nie mówiłem. Chciałem rozmawiać z tą osobą, z którą mogę coś załatwić. W końcu dotarłem do sekretarza ambasady, powiedziałem, o co chodzi i że chcę rozmawiać z ambasadorem. Wpuścili mnie. Ten ambasador zachowywał się jak faszysta. Darł się na mnie, nie dając dojść do słowa. Powiedziałem mu: Spokojnie. Co pan tak wrzeszczy, przecież nie jesteśmy w Reichu, jesteśmy w Holandii, a wojna dawno się skończyła. Po co ten krzyk cały. Jest taka i taka sprawa, jestem kontuzjowany, mam kolegę, dalszą rodzinę w Niemczech i muszę iść do szpitala. Przy okazji chcę tę rodzinę odwiedzić. On znowu krzyczy: to nie idzie! Wszyscy przychodzą i tylko chcą zostać w Niemczech. Wtedy powiedziałem: mam w dupie to wszystko. Chcę przejezdną wizę i koniec. Nagle znalazła się herbata, kawa, a ambasador przestał krzyczeć i wystawił wizę na tydzień czy dwa.
I nie powiedział pan w trakcie tej rozmowy, że jest dwukrotnym mistrzem olimpijskim?
Mówiłem mu później, ale to nie miało znaczenia. On się w ogóle nie orientował. Do tego wszystkiego dochodził strach. Kiedy już musiałem wymienić trochę dolarów na guldeny, myślałem, że mnie złapią i potraktują jak szpiega ze Wschodu. Nieraz chodzili za mną różni szpicle. W Hongkongu byłem komunistą, czyli Ruskiem, a w Moskwie nie wiem kim. Zresztą tamtejszy szpicel akurat się przydał. Kiedy wyszedłem na miasto, zgubiłem się i nie wiedziałem, jak trafić do hotelu. Po dwóch – trzech godzinach podszedł do mnie smutny pan i powiedział: Chodź już do domu, bo nie mam siły za tobą latać. I odprowadził mnie do hotelu.
Ale kiedy już znalazł się pan w Niemczech, rozwinięto przed panem czerwony dywan jako przed wracającym do ojczyzny znakomitym sportowcem ze Śląska?
Nikt tam na mnie nie czekał, więc tym bardziej nie witał. Najpierw zrobiono mi operację w szpitalu w Lüdenscheid. Tam już wiedzieli, kim jestem i podali mi rękę, ale nie traktowali w jakiś szczególny sposób. Mimo że nie byłem ubezpieczony, nie płaciłem za operację. Uznali, że mistrzowi olimpijskiemu się ona należy. Oczywiście szpital wykorzystał to dla swojej promocji, ale moje nazwisko nie padło. Prosiłem, żeby go nie podali, bo jeszcze przyjadą jacyś kapusie z Warszawy i mnie zlikwidują. Naprawdę się bałem. Dyrektor szpitala zaproponował mi pracę rehabilitanta. Dali mi pokój w domu pielęgniarskim. Kiedy zacząłem zarabiać, mogłem po roku sprowadzić dzieci na wakacje. Do Polski już nie wróciły. Borys miał osiem lat, a starszy, Dariusz – 17. Żony nie puścili, zresztą po moim wyjeździe ona musiała codziennie meldować się na komisariacie, a nawet zagrozili jej, że dzieci odbierze Interpol.
Ile czasu minęło, nim państwo spotkaliście się wszyscy w Niemczech?
Dwa lata od mojego wyjazdu. W 1977 roku żona musiała sprzedać samochód, żeby kupić paszport, czyli dać łapówkę komu trzeba. Na ten samochód dostałem wcześniej talon. Pojechałem po niego do Gierka czy Ziętka, już nie pamiętam. Ale pieniądze na to auto dał nam teść, bo nas nie było stać.
Nigdy nie miał pan możliwości zarobku przy okazji startów?
Miałem, ale nie chciałem opuszczać kraju. Pierwszy raz już w roku 1958, podczas mistrzostw Europy w Sztokholmie. Zająłem tam pierwsze miejsce i wtedy przyszedł do mnie jakiś elegancki Niemiec, który przedstawił się jako działacz sportowy w koncernie Volkswagena. Wszystko wiedział o mnie i o bracie. O naszym niemieckim pochodzeniu i nawet to, że kształciłem się na mechanika samochodowego. Zaproponował mi pracę w fabryce w Wolfsburgu.
Miałbym testować samochody, zgodnie ze swoim wykształceniem i zainteresowaniami. Oczywiście wiązałoby się to z wyjazdem do Niemiec, więc pewnie i z koniecznością startów w niemieckich barwach. Odmówiłem.
W roku 1960 pobił pan na stadionie Leśnym w Olsztynie rekord świata w trójskoku. Jako pierwszy człowiek pokonał pan barierę 17 metrów. Spodziewał się pan tego?
To było w sierpniu, niecały miesiąc przed igrzyskami olimpijskimi w Rzymie. Było parno, siąpił deszcz, żużlowa bieżnia była mokra, a ciśnienie niskie. Nie chciało mi się oddawać wszystkich sześciu skoków, myślałem o tym, żeby jak najszybciej wrócić do domu. Bo gdzie Olsztyn, a gdzie Śląsk. Pomyślałem: skoczę raz, dwa i wychodzę. Nie wierzyłem w dobry wynik. Nie dość, że warunki były fatalne, to jeszcze podczas rozgrzewki tu mnie strzyka, a tam boli. I biegałem zbyt wolno. W dodatku kiedy już szykowałem się do skoku, zobaczyłem na rozbiegu żabę. Myślę sobie – poczekam, niech ona sobie pójdzie, bo ją niechcący rozdepczę. Ale ona nie chciała współpracować. Wziąłem ją więc, żeby przenieść na trawnik, i wtedy obsikała mi rękę, ropucha jedna. Wszystko przed tym skokiem. Tak mnie rozluźniła tym sikaniem, że roześmiałem się i poszedłem na luzie. Skoczyłem 17 metrów i 3 centymetry. Rekord świata.
Po ilu latach pobytu w Niemczech wróciliście państwo do Polski?
Po 17, w roku 1992, kiedy Polska znów stała się normalna. Sprzedaliśmy dom w Hiszpanii, koło Alicante, i osiedliliśmy się koło Drawska Pomorskiego, skąd pochodzą rodzice mojej żony. Kupiliśmy gospodarstwo, hodujemy kozy, ale to nie jest interes, bo nie ma chętnych na produkty. Ludzie mówią, że kozy śmierdzą, więc ich mleko też. Kozy śmierdzą, bo kozioł znaczy swoje terytorium. Ale mleko i mięso są bardzo dobre i zdrowe. Siedzimy tu sobie spokojnie, nic nie musimy. Dzieci odchowane, wnuczka mieszka w Niemczech. My możemy tam jechać w każdej chwili, nie pytając nikogo o zgodę. Jesteśmy takimi samymi Europejczykami jak Niemcy.
Czym był dla państwa ten powrót?
Jak to czym? Wróciliśmy do domu.
Dziękujemy burmistrzowi Drawska Pomorskiego Zbigniewowi Ptakowi za pomoc w przeprowadzeniu wywiadu.