Piotr Zaremba: Szaleństwo nie jest ani lewicowe, ani prawicowe

Prawo i Sprawiedliwość, które prawie przegrywało w poniedziałek, we wtorek świętowało już wielki sukces w wyborach samorządowych. Zwycięstwo zwycięstwem, ale oba obozy – rządowy i opozycja – dostały od wyborców poważne sygnały ostrzegawcze.

Publikacja: 26.10.2018 10:30

Jarosław Kaczyński nie raz i nie dwa dowodził swojego pragmatyzmu. Można się zastanawiać, czy pragma

Jarosław Kaczyński nie raz i nie dwa dowodził swojego pragmatyzmu. Można się zastanawiać, czy pragmatyczne było tak jednoznaczne postawienie wszystkiego na jedną tylko kartę, premierowski wizerunek

Foto: Reporter

Polska polityka od dawna przesycona była emocjami. A jednak każda następna kampania wyborcza pod tym względem coraz bardziej zaskakiwała. Trudno przewidzieć, jakie argumenty mogą w niej jeszcze paść. Wojna o samorząd przyniosła kolejne niespodzianki.

Oto „Gazeta Wyborcza", ostoja liberalno-lewicowej opozycji, decyduje się ledwie dwa dni po wyborach wydrukować na drugiej stronie, powyżej redakcyjnych komentarzy, tekst przedstawiany jako fragment listu czytelnika (podpisanego „Antyhipokryta"). Dziwnie kojarzący się ze stylem naczelnego „Wyborczej" Adama Michnika, w niezwykle emocjonalny sposób występuje w imieniu mieszkańców dużych miast, a w ich ramach w imieniu ludzi wykształconych, którzy zdaniem autora utrzymują całą resztę: rolników, emerytów, ludzi po podstawówkach. Choć tekst jest adresowany do polityków PiS, buzuje autentyczną urazą i lekceważeniem wobec tych grup.

Okopmy się w metropoliach!

Oto kluczowy fragment: „Rządźcie sobie spokojnie z proboszczami w Tłuszczu i Małkini, w Szczuczynie i Jaśle. (...) Ale prosimy po dobroci: odczepcie się od miast! Nie próbujcie nam narzucać swojej endecko-moczarowskiej, woniejącej pleśnią i naftaliną, narodowo-katolickiej ideologii, nie próbujcie nam odbierać naszych teatrów i kin, naszych gazet i rozgłośni, telewizji, które lubimy! Wara wam od tego! Skupcie się na Podlasiu, Podkarpaciu, róbcie tam nowe Bawarie, chodźcie z miejscowymi na msze, odsłaniajcie pomniki Lecha Kaczyńskiego i Jana Pawła II".

Skąd aż takie emocje? Niedzielny wieczór wyborczy, a częściowo i poniedziałek, upłynął pod znakiem świętowania sukcesu opozycji, a przede wszystkim Koalicji Obywatelskiej – pomimo jej drugiego miejsca w walce o sejmiki. Za symbol triumfu uznano wygraną w pierwszej turze polityka PO Rafała Trzaskowskiego w Warszawie, ale też świętowano inne zwycięstwa kandydatów KO w miastach. Jednak założono a priori, że wobec mało przekonującego ogólnego wyniku PiS (początkowo 32 proc.) jego wygrana w 9 na 16 sejmików wojewódzkich nie przełoży się na kontrolę nad prawie żadnym z nich (jak w roku 2014). Sprzyjały temu zawyżone rezultaty PSL, żelaznego sojusznika Platformy.

Poniedziałkowe popołudnie zaczęło podmywać wrażenie „zwycięstwa bez zwycięstwa" opozycji. Okazało się, że wynik PSL gwałtownie stopniał. PiS dzięki korzystnemu układowi mandatów nie tylko wziął najbardziej naturalne dla siebie sejmiki Polski wschodniej, ale zaczął się wdzierać na zachód. Nie wiadomo, czy będzie współrządził Zachodniopomorskim albo Lubuskim. Ale już Dolny Śląsk to prawdziwa sensacja. Województwo łódzkie też mocno komplikuje cywilizacyjną linię podziału na „światło" i „ciemność". Nagle przypomniano sobie, że Koalicja Obywatelska dostała nie więcej niż sama PO w roku 2015 – a gdzie wkład Nowoczesnej czy lewicowej Barbary Nowackiej?

Skądinąd także inne aksjomaty trochę straciły swoją siłę. Sam miałem wątpliwości, czy pisowska zapowiedź „wyeliminowania PSL" podczas kampanii nie brzmiała zbyt twardo, czy było dobrym wstępem do powyborczych koalicji. Ale nie tylko ludowcy okazali się ostatecznie – na skutek tej wyniszczającej batalii, choć może i naturalnych procesów – słabsi, ale na przykład w województwie lubuskim tamtejsza liderka PSL Jolanta Fedak (minister pracy w pierwszym rządzie PO–PSL) zaczęła wykazywać skłonności do powyborczych sojuszy z rządzącymi – wbrew obrażonym liderom ludowców.

„Ludziom światłym" pozostały więc miasta – jako ostatni bastion. Politycy opozycji musieli zrezygnować z natrętnie triumfalnego i protekcjonalnego wobec rządzących tonu. Za to „Wyborcza" popłynęła przywołaną wyżej emocją, ujawniającą siłę po części naturalnego, ale po części wyolbrzymionego, kulturowego podziału.

Oczywiście gdyby politycy Platformy zechcieli intelektualnie pójść śladami swojego nieformalnego organu prasowego, mogą na lata zrezygnować z myśli o odbijaniu państwa z rąk PiS. Same miasta nie dadzą im pakietu kontrolnego. Wygrażanie emerytom czy rolnikom to fałszywa droga. Inne przejawy histerii również, choćby nieprzytomny komentarz publicysty „Wyborczej" i Onetu Wojciecha Sadurskiego, proponującego oficjalny podział na Polską wschodnią – ksenofobiczną i religiancką, i zachodnią – cywilizowaną.

Po co nam miasta?

Po drugiej stronie tak mocne głosy się nie pojawiły. Ale prawica też znalazła się przez chwilę w strefie cienia. Jarosław Kaczyński w wyborczy wieczór gratulował sobie i partii zwycięstwa. A jednocześnie apelował o spokojne przyjęcie wyniku, który najwyraźniej nie zadowalał nikogo w jego sztabie.

Produktem tego nastroju był z kolei komentarz daleko poważniejszy, niemniej godzien zastanowienia. Oto rada Jacka Karnowskiego, naczelnego tygodnika „Sieci": „Nie ma co nad tym płakać, ale należy wyciągać wnioski. Choćby takie, że skoro na mieszkańców metropolii (15 proc. Polaków) nie można liczyć, to należy szczególnie mocno dbać o wyborców z mniejszych miast i małych miejscowości. Do nich należy mówić przede wszystkim, o nich należy dbać i zabiegać, nie tylko w sferze materialnej, ale i w sferze wartości. Bo próba przekonania do obozu dobrej zmiany choć części wielkomiejskich lemingów po prostu się nie udała, a jednocześnie trochę kosztowała, nie tyle materialnie, co w sferze przekazu". Ważny publicysta prawicy nie napisał precyzyjnie, co oznacza owo większe lub mniejsze „dbanie" i „zabieganie". Nie objaśnił, czy miasta zaludnione są przez samych lemingów z ich interesami i sentymentami. A co z mieszkańcami miast, które nie są metropoliami (mają poniżej 500 tys. mieszkańców), w których PiS także nie wygrał? Czy da się zdobyć sejmiki wojewódzkie, rezygnując z poparcia wciąż sporej mniejszości ludności miejskiej? A władzę w kraju?

Przecież sprowadzenie się do roli partii wsi i miasteczek musiałoby w dalszej perspektywie skazać PiS na status przegranego, kilku-, kilkunastoprocentowego PSL. Dla partii ogólnonarodowej to rada zabójcza. A co z misją modernizowania, pomnażania dochodu narodowego, którą premier Morawiecki zdaje się traktować serio? Da się to osiągnąć, życząc miastom, aby zarosły trawą? Czym innym jest szukanie większej społecznej równowagi, o czym PiS mówi od lat, czym innym „mniejsze dbanie".

Oczywiście nikt po prawej stronie nie życzy głośno miastom, aby zarosły trawą. Nie znając definicji owego „mniejszego dbania", trudno w ogóle polemizować. Mam wrażenie, że i po tej stronie emocje wzięły początkowo górę nad rozwagą – czego wyrazem stały się skądinąd narzekania innych związanych z prawicą komentatorów na mieszczuchów, na niemoralną Warszawę, podtrzymującą mafię reprywatyzacyjną, albo na Łódź, dającą 70 proc. głosów osobie sądownie skazanej.

Ja te narzekania nawet rozumiem, żal jest uprawniony, sankcjonowanie niesprawiedliwości przez wyborców boli. Ale przypominam, że to obóz prawicy dopiero co uznał wolę Suwerena albo Demosu na miarę wszechrzeczy. Dlaczego na przykład, jego większy wpływ na sądy miałby być tak bardzo pożądany, skoro ów Demos potrafi mylić się tak gruntownie? Dlaczego zamęczano nas przez trzy lata opowieściami, jak to wola ludu jest ważniejsza niż bezduszne prawo, procedury i standardy? No to w Łodzi Demos przemówił.

Inną sprawą jest zapowiedź, aby o lemingów mniej „zabiegać" niż o ludową sól ziemi zamieszkującą mniejsze miejscowości. Kiedy widowiskowe zwycięstwo Trzaskowskiego w Warszawie przyćmiło bledszy sukces PiS w skali kraju, w samym sztabie partii rządzącej wybuchła debata, czy aby nie za wielką wagę przykładali do traktowanego symbolicznie pogromu Platformy w jej mateczniku, który tak bardzo się nie powiódł. Nie jestem wcale pewien, czy przypominanie o reprywatyzacyjnych przekrętach nie miało – w dobie dominacji mediów ogólnopolskich – pewnego wpływu na nastroje całej Polski. Ale oczywiście politycy mają prawo się zastana wiać, czy potrzebne było oświetlanie na czerwono przejmowanych przez mafię stołecznych kamienic.

Tyle że w poniedziałek na zapleczu PiS wybuchła debata nad sensem mitycznego marszu ku centrum. Nie jest to oczywiście literalnie to samo co spór o obecność w wielkich miastach – PSL, partia w dużej mierze plebejska i prowincjonalna, jest zarazem centrowa. Ale obie nakładające się na siebie dyskusje stały się symptomem powyborczego chaosu w obozie rządzącym.

Rozmaite postaci, czasem zainteresowane osłabieniem nowego premiera (Zbigniew Ziobro), czasem zmarginalizowane po powstaniu nowego rządu (Beata Szydło), a czasem kierujące się własnymi odruchami (wicemarszałek Ryszard Terlecki), gotowe były rozliczać Morawieckiego jako tego, który obiecał przyrosty wyborców, a tego nie zrealizował. To skądinąd zabawne, zważywszy na to, że szef rządu, będący twarzą i poniekąd męczennikiem tej kampanii, jeździł przede wszystkim do mniejszych miejscowości, opowiadał o ich podciąganiu do poziomu Polski A, a w nieustających atakach na liberałów jawił się jako ortodoksyjnie pisowski. Jeszcze zabawniejsze, kiedy rozliczeń podejmują się politycy typu Terleckiego, którzy sami raczej obniżają poparcie dla partii, niezależnie od tego, co w danej chwili mówią.

Pomińmy kwestię taśm wrzuconych do kampanijnej polityki przez Onet – nie zdołamy ocenić ich wpływu na ludzkie umysły. Można oczywiście wierzyć, że „nasza Beata", bardziej ludowa i swojska była premier Szydło, posunęłaby proces marginalizowania PSL jeszcze odrobinę dalej. Możliwe nawet, że jej i podobnych twarzy zabrakło w tej kampanii jako uzupełnienia dla obecnego technokratycznego premiera. Pytanie tylko, kto o tym zdecydował.

Ale skoro generalnie na prowincji PiS-owi się udało, a wynik jednak niepokoi, bo może na parlamentarnym finiszu nie dać upragnionej bezwzględnej większości, naturalnym tematem powinna być większa obrotowość i wieloskrzydłowość partii, a nie sprowadzanie własnej linii do jednego „ludowego" kierunku.

Pisowscy „radykałowie", często wdziewający czapki rewolucjonistów dla wewnątrzpartyjnych gier, zdają się walczyć ze skutkami własnego kursu. To oni, co prawda z walnym udziałem samego Jarosława Kaczyńskiego, postawili na totalną, bardzo agresywną propagandę – w publicznych mediach, a na finiszu kampanii – także w przekazie samej partii (spot antyimigrancki). Całkiem możliwe, że to ta schematyczna wojowniczość zmobilizowała kilka dodatkowych procent miejskich wyborców, którzy w innym przypadku nie poszliby do urn albo nie ulegli tak ochoczo logice polaryzacji, a tak poczuli się zmuszeni powstrzymać pisowskie zagrożenie. Możliwe, że gdyby nie ta okoliczność, w kilku miejscach, na czele z Warszawą, walka o prezydentury miast kończyłaby się drugą turą.

W odmętach szaleństwa

Poważna, rządząca partia dopuściła do tego, że przez dwa dni po wyborach głównym głosem komentującym wyniki był głos prof. Krystyny Pawłowicz, oferującej krajowi wyłącznie jałowe awantury. Zdążyła ona, poza sugestią fałszerstw dokonanych w Warszawie, wezwać już nawet nie do repolonizacji mediów, ale do pozbawienia wszystkich stacji, łącznie z należącą do Amerykanów TVN, koncesji.

Szaleństwo nie jest ani prawicowe, ani lewicowe czy centrowe, ono jest po prostu szaleństwem. Zza pisowskich kulis dobiegają głosy o szkodliwym wrażeniu wywołanym wnioskiem ministra Zbigniewa Ziobry do Trybunału Konstytucyjnego – w sprawie zgodności prawa unijnego z polską konstytucją. Twierdzenie, że to krok w stronę polexitu, było mocno naciągane, ale w obecnej polskiej polityce można powiedzieć wszystko. W finale kampanii taktyka „tisze jedziesz, dalsze budiesz" często się opłaca. Ale jest coś jeszcze. To pokłosie wielkiej wojny o tzw. reformę polskich sądów. Wojny, która już jest przegrana.

Wszyscy wiedzą, jaki będzie wyrok TSUE, zapewne w lutym. Wiedzą też, że Polska będzie zmuszona go wykonać, a rejterada będzie boleśniejsza niż w przypadku ustawy o IPN, bo nieosłodzona niczym. Można się łudzić, że to przeciętnych, zwłaszcza prowincjonalnych Polaków nie obchodzi, ale o klęsce i łykaniu własnego języka przez władzę dowiedzą się z pewnością. W cieniu tej porażki odbędzie się kolejna kampania – do europarlamentu.

Można bowiem dyskutować o sensie przeprowadzania w Polsce rewolucji, ale niezależnie od jej odpychających stron najgorzej powodzi się rewolucjonistom przewracającym się o własne nogi. I znowu, to nie pokłosie kampanijnych błędów premiera, ale pisowskiej doktryny, wręcz natury tej partii. I jeszcze na sam koniec ta partia pozwala profesor Pawłowicz przewracać się o własny język – bo awantura o pacyfikację mediów byłaby kolejną przegraną awanturą, ale przecież to ciągle tylko jedno wielkie gadanie. Tyle że w dobie mediów społecznościowych to gadanie idzie na konto całego obozu.

Tak w praktyce wygląda debata nad tym, czy bardziej w prawo czy do centrum, czy do przodu czy w kierunku pieriedyszki. Naturalnie już we wtorek nastroje się uspokoiły, wobec wieści o realnych wyborczych osiągnięciach. PiS bierze nagle kolejny spory kawałek tortu. Zyskuje wpływ na nowe sfery rzeczywistości, kolejne instytucje i strumienie pieniędzy.

Osiąga tak wiele, że wobec jego nieskrywanych marzeń o „całej władzy", wobec aroganckich odruchów czuję się nawet zaniepokojony o stan społecznej równowagi. Ale trudno też nie uznać: kilka razy dowiedli, że wiedzą o Polakach i Polsce coś, czego nie wie obecna opozycja. Jęki „Antyhipokryty" z „Wyborczej" są na to mocniejszym dowodem niż mdłe komentarze polityków PO i Nowoczesnej.

Błędy i nadzieje władzy

Nie wiem, na ile ulga w obozie władzy wiązać się będzie z zaniechaniem dyskusji o systemowych przyczynach zatrzymania jego marszu. Bo choć porażki nie ma, to jednak PiS trochę przystanął, zważywszy na nadanie tym wyborom natury plebiscytu. Można oczywiście wskazywać na specyfikę samorządowych układanek, gdzie ludowcy zawsze dostawali więcej niż w walce o parlament. Na to, że w wyborach tych startują komitety nieuczestniczące w polityce krajowej (Bezpartyjni Samorządowcy, możliwe, że koalicjanci PiS tu i ówdzie). Ale niepokój w oczach Jarosława Kaczyńskiego świadczy o tym, że nie zatracił politycznego instynktu.

Dla „Plusa Minusa" ocenia współpracownik premiera: – Kampanię oparto błędnie na wizerunku jednego człowieka, na wzór kampanii prezydenckiej 2015 r., a przecież to są różne wybory. Do wahających się powiatów poza szefem rządu powinni jeździć inni politycy PiS, czy rządowi urzędnicy, z konkretnymi zapowiedziami. No i błąd kardynalny: w ostatnim tygodniu powinniśmy startować wyłącznie z przekazem pozytywnym. W momencie, kiedy premier chwali się powstrzymaniem fali imigracji, sztab produkuje spot przestrzegający przed falą uchodźców...

Za ten spot odpowiadają konkretni ludzie, członkowie sztabu przydzieleni Morawieckiemu przez Kaczyńskiego, wieczni PR-owcy Anna Plakwicz i Piotr Matczuk oraz syn znanego kompozytora Michał Lorenc. I odpowiadają podobnie za inne mankamenty kampanii, choćby nieprowadzenie odrębnej polityki informacyjnej w internecie. Politycznie firmuje to wszystko szef sztabu europoseł Tomasz Poręba. Ale tak naprawdę unosi się nad tym duch całej partii, tyleż biurokratycznej co wojowniczej. Mało zdolnej do finezji.

Uwagi taktyczne mieszają się tu zresztą z zastrzeżeniami dotyczącymi celów, a nawet etycznej natury metod. Obrońcy przemęczonego, ganiającego od miasteczka do miasteczka premiera podnosili argumenty o kiepskim poziomie list wyborczych, gdyż wielu doświadczonych samorządowców nie wystartowało, wybierając ścieżki biznesowe.

To jednak pokazuje naturę dzisiejszego obozu rządowego stającego się wielkim biurem pośrednictwa pracy. Z jednej strony ciążącego nad życiem społecznym, niechętnie traktującego niezależne od siebie inicjatywy społeczne. A z drugiej strony ulegającego najróżniejszym pokusom i demoralizacjom. Z romantycznego mitu pogromców układów pozostało tam niewiele. Wiara, że da się to wrażenie zagłuszyć jeszcze większą dawką propagandy, jest złudna. Przy wszystkich swoich błędach Polacy miewają dar obserwacji.

Może jeszcze Małgorzata Wassermann w Krakowie czy Kacper Płażyński w Gdańsku zachowali trochę uroku, kiedy zabierali się do gromienia rozmaitych miejskich lobbies. Większość zmęczonych władzą pisowskich funkcjonariuszy w tej roli prezentowała się mocno niewiarygodnie. Czy będą wiarygodniejsi za rok?

Nie pociesza mnie specjalnie to, że opozycja stawiająca zresztą rządzącym sporo celnych zarzutów, sama wciąż słabo uzasadnia swoją obecność na scenie. Niech na niej pozostanie w imię równowagi, razi mnie i śmieszy z kolei wiara prawicowych komentatorów, że gdyby nie niemiecki kapitał w mediach, 100, a może i 110 proc. Polaków pojęłoby bez problemu racje PiS. Ale gdy już po wyborach widzę kolejny odcinek przebieranek, polityków PO broniących związkowców w LOT, zastanawiam się nad granicami politycznego kalizmu.

Wciąż jednak z ciekawością słucham tego, co ma do powiedzenia Mateusz Morawiecki szukający w świecie zdominowanym przez wielkie korporacje społecznej równowagi. Nie przeszkadza mi jego biznesowy rodowód, skoro szuka tej równowagi w silnym państwie narodowym. Doceniam jego próbę ratowania systemu emerytalnego (pracownicze plany kapitałowe), może bardziej niż rewolucyjne zaśpiewy o walce z układami. Tylko pytam, czy po tych wyborach można mieć pewność, że PiS okaże się, choćby niedoskonałym, narzędziem jego zabiegów?

Jarosław Kaczyński nie raz i nie dwa dowodził w poszczególnych kwestiach swojego pragmatyzmu. Można się zastanawiać, czy pragmatyczne było tak jednoznaczne postawienie wszystkiego na jedną tylko kartę – premierowski wizerunek. A równocześnie prezes PiS upiera się przy partii przaśnej, nieelastycznej, służącej w wielu wypadkach li tylko satysfakcjom materialnym i prestiżowym samych działaczy. W drobiazgach ta partia ma narzędzia kontrolowania rzeczywistości. Jeśli na przykład Bezpartyjni Samorządowcy wejdą z nią w sojusz na Dolnym Śląsku czy w Zachodniopomorskiem, to także z powodu wymiernych korzyści ze związków z rządzącą machiną. Liczne sejmiki w rękach PiS jeszcze bardziej wzmocnią tę przewagę. Przemysław Gosiewski powtarzał kiedyś, że na każdym przyjęciu łatwo można poznać marszałka województwa: biegają za nim chmary ludzi.

A jednak wciąż nie ma pewności, czy to klucz do panowania nad umysłami Polaków.

Piotr Zaremba

SPROSTOWANIE

Michał Lorenc, ani żadna inna spółka, która jako członek zarządu zarządza lub w której posiada udziały, nie brali udziału w jakikolwiek sposób w procesie produkcji spotów wykorzystywanych podczas kampanii wyborczej Komitetu Wyborczego Prawa i Sprawiedliwości dotyczącej wyborów samorządowych 2018.

Michał Lorenc

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Polska polityka od dawna przesycona była emocjami. A jednak każda następna kampania wyborcza pod tym względem coraz bardziej zaskakiwała. Trudno przewidzieć, jakie argumenty mogą w niej jeszcze paść. Wojna o samorząd przyniosła kolejne niespodzianki.

Oto „Gazeta Wyborcza", ostoja liberalno-lewicowej opozycji, decyduje się ledwie dwa dni po wyborach wydrukować na drugiej stronie, powyżej redakcyjnych komentarzy, tekst przedstawiany jako fragment listu czytelnika (podpisanego „Antyhipokryta"). Dziwnie kojarzący się ze stylem naczelnego „Wyborczej" Adama Michnika, w niezwykle emocjonalny sposób występuje w imieniu mieszkańców dużych miast, a w ich ramach w imieniu ludzi wykształconych, którzy zdaniem autora utrzymują całą resztę: rolników, emerytów, ludzi po podstawówkach. Choć tekst jest adresowany do polityków PiS, buzuje autentyczną urazą i lekceważeniem wobec tych grup.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi