Polska nie zasługiwała na Śląsk. Nie było jej przy nim, gdy rósł i dojrzewał. Jeszcze na długo przed tym, zanim zniknęła, żyli obok siebie, nie wchodząc sobie za bardzo w drogę. Mieli różne marzenia i cele. Sarmackość była dla niego dziwactwem, dworek – budynkiem jak każdy inny, pozbawionym tej promieniującej siły, która ukształtowała kulturę I Rzeczypospolitej. Ona sama zaś najprawdopodobniej dość mocno irytowała śląski zmysł porządku swoim rozmemłaniem. I nagle, 100 lat temu, polskość, której nigdy tu nie było, wydaje się czymś tak oczywistym i upragnionym jednocześnie, że w jej obronie powstania zaczynają wybuchać z sezonową częstotliwością. A ostatnie z nich staje się wydarzeniem bardziej socjologicznym niż militarnym. Wciąga w tę polską awanturę już nie garstkę szaleńców, ale szerokie masy. Jakim prawem do tego doszło? Bo na pewno żadnym z praw historii ani polityki.

Polskość Śląska ma dwóch ojców – Józefa Lompę i Ottona von Bismarcka. Ten drugi, wprowadzając kulturkampf, rozpętując wojnę z Kościołem, dał Ślązakom jasno do zrozumienia, że będąc katolikami, nie mogą być prawdziwymi Niemcami. To było pierwsze pęknięcie – wiara okazała się silniejsza od przeszłości, związki duchowe od historycznych. Ale dusza nie wystarczy, potrzeba było jeszcze czegoś bliższego, marzeń i snów krążących po tym świecie. Zrośnięcia osieroconego politycznie krajobrazu z wyobraźnią. Lompa zachował się tu, paradoksalnie, bardzo „po niemiecku". Dokładnie tak samo jak bracia Grimm, którzy stworzyli niemiecki język, został wielkim zbieraczem baśni i legend. To tylko my, ludzie, ucząc się nowego języka, zaczynamy od pytań o godzinę, wiek i pochodzenie. Język uczy się sam siebie we śnie, na granicy między marzeniem a jawą. Zaczyna rozumieć, co ma do powiedzenia, kiedy po zachodzie słońca musi zająć czymś dziecięcą wyobraźnię. Śląsk już nie tylko wierzył, ale też i śnił po polsku (choć we własnym dialekcie). Często jednymi i tymi samymi ustami – dwóch największych śląskich literatów tamtego czasu, Norbert Bończyk i Konstanty Damrot, było katolickimi duchownymi.

Z kolei najważniejszy propolski działacz na Śląsku Karol Miarka w młodości był przekonany, że jest Niemcem. Bo w całej tej historii najważniejsze jest, że polonizowanie się Ślązaków było tylko regionalnym odbiciem dużo szerszego zjawiska. Fascynacji Niemców, zwłaszcza młodych, polskością. Fryderyk Nietzsche uparcie przekonywał wówczas otoczenie o swoim polskim pochodzeniu. Twierdził, że jego rodzina wywodzi się ze szlacheckiego rodu Nieckich.

W niemieckiej, protestanckiej i faustowskiej tradycji jednostka jest o tyle silna, o ile potrafi rzucić wyzwanie światu, odróżnić się od wspólnoty, zbuntować wobec rzeczywistości. Tym, czym dla Niemców był bunt Lutra, dla polskości stały się śluby jasnogórskie Jana Kazimierza. Naszym odpowiednikiem „Fausta" – konstytucją polszczyzny, jej wrażliwości i języka – jest „Pan Tadeusz". Ich buntowi odpowiada nasza deklaracja wierności. Niemieckiej żądzy podboju – polskie zakorzenienie w krajobrazie. Kiedy w XIX w. rodziły się nowoczesne narody, to nasza, choć pozbawiona „patrona" w postaci państwa, oferta wielu młodym, decydującym dopiero, kim się staną, Niemcom wydawała się bardziej atrakcyjna. Nietzsche zabłądził na tej drodze, bo zaczął w złym miejscu – od szukania polskich przodków. A przecież przykład Śląska najlepiej pokazuje, że w tej sprawie genealogia nie ma nic do powiedzenia.