Wykształcenie, talent i zdolności silniej rzutują na to, kim jesteśmy, niż pochodzenie społeczne, ale to nie zmienia faktu, że trochę większe szanse mają ci, którzy pochodzą z rodzin o wyższym statusie społecznym. Lokują się wyżej, co nie znaczy, że syn robotnika drogowego nie zostanie prezesem banku lub że elektryk nie może zostać prezydentem.
A jak do awansu społecznego ma się postmaterializm, czyli odejście od wartości materialnych? Może z czasem nie będzie nas definiować bogactwo?
Hipotezę o kształtowaniu się społeczeństw postmaterialnych wysunął Ronald Inglehart na podstawie porównania hierarchii wartości kilkudziesięciu społeczeństw dla kilku punktów czasowych. Z badań tych wynikało, że rzeczywiście ludzie coraz większą wagę przykładają do wartości niezwiązanych z czynnikami materialnymi, co oznacza, że chcą wyrażać siebie, realizować, mają potrzebę autonomii, chcą chronić środowisko naturalne. Jednak nie modyfikuje to dystansów klasowych, o których mówiłem powyżej. Wartości postmaterialne są typowe dla wyższych klas średnich. Ci, którzy są na dole hierarchii, większą wagę przykładają do czynników egzystencjalnych, związanych z warunkami materialno-bytowymi. Nie mają czasu, żeby się np. angażować w walkę o ochronę praw zwierząt, a poza tym reprezentują raczej tradycyjne podejście do kwestii związanych z tolerancją, moralnością i prawami jednostki. Postmaterializm wykreował nowe partie polityczne – np. zielonych, w Polsce może być to Wiosna Roberta Biedronia, która jest dobrym przykładem odwoływania się do wartości postmaterialistycznych. Z tym że elektoratem Wiosny będą głównie specjaliści i „nowa" inteligencja, a nie klasy niższe. Utrwali to raczej nierówności klasowe, zamiast je zmniejszyć.
Górnicy też nie będą elektoratem Biedronia.
Raczej nie będą, również z jeszcze innych powodów.
A jak społeczeństwo odczuwa dystans między klasami? Skoro jesteśmy zorientowani na pomoc, to głosujemy na tych, którzy zmniejszą nierówności?
Przeciwników nierówności („nawet gdyby miały one przynieść dobrobyt") jest teraz znacznie więcej niż w PRL. Jednak mimo rosnącego sprzeciwu wobec dysproporcji zarobków, powinny się one – w odczuciu społecznym – kształtować w postaci hierarchii, która w znacznym stopniu pokrywała się z „istniejącą" hierarchią zarobków. Z badań, które prowadziłem na reprezentatywnych próbach ludności, wynika, że na najwyższych pozycjach powinni się – w opinii społecznej – lokować przedstawiciele wielkiego biznesu, politycy i zawody inteligenckie, a w dolnej części niżsi urzędnicy, robotnicy i sprzedawcy sklepowi. Mieszkańcy Polski lokowali na szczycie hierarchii sprawiedliwych zarobków właściciela fabryki, przed sędzią Sądu Najwyższego, dyrektorem i ministrem. Za nimi byli adwokat, profesor, a następnie poseł i lekarz. Prawidłowości te utrzymywały się od lat 80. (prawdopodobnie wcześniej też były) i występują w różnych społeczeństwach niezależnie od stopnia rozwoju ekonomicznego, ustroju politycznego i rodzaju kultury.
Równocześnie jednak przyzwolenie na hierarchię łączy się z postulatami idącymi w kierunku zmniejszenia rozpiętości zarobków. Według ludzi właściciel, sędzia, dyrektor i adwokat zasługują na niższe zarobki, niż mają. Odwrotnie jest w przypadku urzędników, robotników czy generalnie kategorii zajmujących najniższe pozycje. W odczuciu społecznym w zawodach tych zarobki powinny być nieco wyższe, czego efektem byłoby spłaszczenie istniejącej hierarchii – czyli to, żeby zarobki różnych kategorii zawodowych były do siebie bardziej zbliżone.
Czy socjologowie badają motywację do przeskoczenia swojej klasy?
Kluczowe jest pytanie, czy dzieci tych lokujących się na dole hierarchii klasowej – chłopów czy robotników rolnych – chcą być wyżej? Każdy by chciał. Jednak z badań wynika, że w dużym stopniu rezygnują oni z powodów, o których mówiłem: wiedzą, że nie mają kompetencji, kapitału, nie mają „odpowiedniego" języka, czasem „wstydzą się", że środowisko, do którego awansują, ich nie zaakceptuje. Dla stabilności systemu i stosunków społecznych najważniejsze jest to, że decyzje te nie powodują radykalizacji i skłonności do buntu. Można to nazwać „pragmatyczną" akceptacją swojej niższości. Coś, co trzyma w skostnieniu hierarchię społeczną. I nie motywuje do radykalizacji nastrojów. Innymi słowy: rewolucji nie będzie.
rozmawiała Marzena Tarkowska
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95