Prof. Henryk Domański: Rewolucji nie będzie

Wykształcenie, talent i zdolności silniej rzutują na to, kim jesteśmy, niż pochodzenie społeczne, ale to nie zmienia faktu, że wciąż większe szanse w życiu mają ci, którzy pochodzą z rodzin o wyższym statusie społecznym - mówi prof. Henryk Domański, socjolog.

Aktualizacja: 08.02.2019 21:54 Publikacja: 07.02.2019 23:01

Prof. Henryk Domański: Rewolucji nie będzie

Foto: Filip Ćwik/ Napo Images

Dzieci z bardzo biednych rodzin w Polsce mogą dziś awansować do klasy wyższej?

Zawsze w jakimś stopniu awansowały. Problem wyrównywania szans awansu społecznego zrodził się po upadku tradycyjnych struktur społecznych związanych w Europie z systemem stanowym. Zaczynając od drugiej połowy XIX wieku, kształtowały się systemy demokratyczne, w których jednym z haseł stał się wzrost otwartości hierarchii społecznej, a zapewnienie równości szans stało się obowiązkiem rządzących. Oczekiwania te nasiliły się po przejściu od monarchii do systemów republikańskich, przy czym głównym punktem odniesienia stały się Stany Zjednoczone, traktowane także w Polsce jako wzór do naśladowania. Zasada sprawiedliwości społecznej została narzucona też przez racjonalność rynku. Funkcjonowanie przedsiębiorstw i instytucji w coraz większym stopniu zależało od talentu, umiejętności i kwalifikacji jednostek. W praktyce oznaczało to, że o zajmowaniu pozycji i stanowisk w większym stopniu decydował poziom wykształcenia niż pochodzenie społeczne czy koneksje rodzinne.

Czy w Polsce po 1989 r. pragnienie tego rodzaju równości zostało zaspokojone?

Od zmiany ustroju oczekiwano, że wpływ kontaktów politycznych na awans będzie mniejszy. Ludzie spodziewali się, że przynależność do Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej zastąpią inne czynniki – talent, wkład pracy, kwalifikacje. Jak wynika z moich analiz, po 1989 roku zwiększył się wpływ poziomu wykształcenia na wysokość zarobków. Natomiast ani nie zmniejszyły się nierówności edukacyjne mierzone wpływem pozycji rodziców na wykształcenie ich dzieci, ani też osoby o niższym pochodzeniu społecznym nie awansowały do inteligencji czy wyższej klasy średniej w ciągu pokoleń. W dalszym ciągu też ludzie zawierają związki małżeńskie z osobami o podobnym statusie społecznym i tak samo jest ze stosunkami towarzyskimi. Badania, które prowadziłem z Dariuszem Przybyszem, wskazują, że rolnicy utrzymują silne znajomości i więzi z rolnikami, robotnicy z robotnikami, specjaliści z wyższym wykształceniem ze specjalistami itd. Jest to czynnik utrwalający podziały klasowe.

Od czego więc zależy awans społeczny?

W większym stopniu od czynników merytokratycznych, takich jak zdolności i kwalifikacje, niż od tego, kim byli nasi rodzice. Nie jest tak, że decydują tylko pochodzenie i koneksje rodzinne. Ale nie nastąpił wzrost otwartości społecznej. A po upadku systemu komunistycznego takie oczekiwania istniały, tym bardziej że funkcjonujemy w systemie rynkowym, który powinien wymuszać znaczenie zdolności i wykształcenia.

Coś w tym systemie zawodzi?

Nie zawodzi w tym sensie, że podobne zasady funkcjonowania struktury społecznej występują we wszystkich systemach rynkowych. Polska nie jest pod tym względem wyjątkiem. W ostatnich dekadach malał wpływ pochodzenia rodziców na osiągnięcia edukacyjne we Francji, Niemczech, Norwegii, we Włoszech, a w największym stopniu w Holandii i Szwecji. Natomiast w Stanach Zjednoczonych i Anglii dominującą prawidłowością był brak większych zmian w czasie. Mniej więcej stały wpływ pozycji zawodowej rodziców na poziom wykształcenia ich dzieci utrzymywał się również w Izraelu i Irlandii, natomiast zwiększał się w Rosji, gdzie zaostrzyły się bariery pochodzenia społecznego w dostępie do szkół wyższych.

A jak jest w Polsce? Ludzie pracowici się bogacą?

Faktem jest, że w latach 90. absolwenci wyższych uczelni w Polsce byli wyraźnie lepiej wynagradzani w porównaniu z kategoriami sytuującymi się na niższych piętrach hierarchii wykształcenia niż w latach 80. W sumie, potwierdzał się scenariusz naśladowania społeczeństw zachodnich. Prawidłowość tę można było traktować jako oznakę zwiększającej się roli merytokracji i przechodzenia do gospodarki rynkowej. Jednak w latach 2005–2008 tendencje do zwiększania się siły związku między wykształceniem a zarobkami osłabły, a nawet – jak wynikało to moich analiz – ten związek się rozluźnił. Wykształcenie przestało być aż tak ważne na rynku pracy, czego odzwierciedleniem było zmniejszenie się przewagi zarobków uzyskiwanych przez absolwentów wyższych uczelni w stosunku do średniej krajowej, chociaż w dalszym ciągu utrzymywały się one na wyższym poziomie niż w latach 80.

Co się stało około 2005 roku?

Można to traktować jako efekt przesycenia rynku pracy kapitałem edukacyjnym. W Polsce mamy do czynienia z ludźmi wykształconymi, ale nie ma dla nich zbyt wielu stanowisk pracy. Kategoria osób z wyższym wykształceniem obejmuje ok. 22 proc., a pozycji zawodowych do obsadzenia przez ludzi z wyższym wykształceniem jest tylko 10–12 proc. Tak więc niekorzystna dla ludzi wyedukowanych różnica wynosi ok. 10–12 pkt proc. Muszą się oni lokować na jakichś niższych pozycjach.

A ludzie i tak idą na studia.

Nie mają innego wyboru, w dalszym ciągu jest to wzór kariery życiowej. Poza tym większość z nich ma nadzieję, że będzie w tych 12 proc. Kryje się za tym szansa i tragizm.

Czy jest sposób by szansy było więcej niż tragizmu?

Najprostszym rozwiązaniem byłoby „stworzenie" brakujących pozycji do obsadzenia przez system rynkowy. W niektórych krajach, np. w Szwecji czy Stanach Zjednoczonych, odsetek specjalistów, odpowiednika naszej „nowej inteligencji", zbliża się do 30 proc. Innym wyjaśnieniem może być to, że dyplom wyższej uczelni przestaje być trafnym kryterium kwalifikacji, zdolności i użyteczności, które powinno się wynagradzać. Coraz większe znaczenie uzyskują dodatkowe umiejętności, np. komunikowania się z klientami w postaci wysokiego kapitału kulturowego.

Czy w polskim społeczeństwie można mówić nadal o klasach społecznych? Albo ich przejawach?

Z badań prowadzonych we wszystkich krajach wynika, że podziały klasowe utrzymują się bez większych zmian w czasie. Im bardziej klasy stają się widocznymi podmiotami sceny publicznej, tym silniej powinny oddziaływać na funkcjonowanie systemu politycznego, gospodarki i zachowania jednostek. Występuje to rzadko, ale występuje, czego przykładem mogą być strajki górników, nauczycieli, pielęgniarek i innych grup zawodowych. Z tym że podziały klasowe dochodzą do głosu punktowo – na ulice wychodzi nie cała „klasa robotnicza", tylko np. górnicy.

A czy klasa średnia w Polsce jest już ukształtowana?

Należą dziś do niej tak różne kategorie jak – z jednej strony – prywatni przedsiębiorcy (z pominięciem elity biznesu), politycy, dyrektorzy, wyżsi kierownicy, specjaliści, z drugiej zaś – niżsi pracownicy administracyjni, technicy i pracownicy biurowi. Łączy je realizacja podobnych funkcji społecznych w życiu politycznym, systemie gospodarczym, w dziedzinie kultury i wykonywanie ról zawodowych, sytuujących ich w górnej połowie hierarchii społecznej. Kierując się tymi kryteriami, kategorie, które zaliczylibyśmy w Polsce do klasy średniej, dotyczą zbiorowości obejmującej w sumie około 44 proc. ludności. Stosunkowo dużą część społeczeństwa stanowią w dalszym ciągu robotnicy, a zwłaszcza rolnicy oraz szeregowi pracownicy handlu i usług. Natomiast w moim przekonaniu naszej klasy średniej nie da się porównać z brytyjską czy amerykańską.

Dlaczego?

Czym różnią się społeczeństwa klasy średniej od społeczeństwa polskiego? Tym, że wymuszają potrzebę przedsiębiorczości, doskonalenia zawodowego, zamożności i tworzenia reguł przynoszących korzyści ludziom zdolnym, obdarzonym talentem, którzy chcą awansować. Powoduje to, że klasom średnim zależy na przestrzeganiu reguł, na udziale w rządzeniu i sprawowaniu kontroli nad władzą.

Czyli zachodnia klasa średnia ma większą wiarę w swoją sprawczość?

Można to nazwać indywidualizmem, ale chodzi tu głównie o skłonność do polegania na sobie. Kształtowanie się takich orientacji zajmuje dziesięciolecia. W przypadku Polski skłonność do polegania na sobie w znacznie większym stopniu łączy się z przypisywaniem własnych niepowodzeń nie sobie, ale państwu, niesprawiedliwości, złemu losowi.

Czy polityka socjalna może być wsparciem dla awansu? Wyprawki, zasiłki...

Programy socjalne mogą osłabiać nierówności, jeśli rozumiemy je jako dystans między górą a dołem pod względem sytuacji materialnej. Ale nie redukuje to siły barier klasowych związanych z niejednakową pozycją rynkową. Z badań wiadomo, że wyżsi kierownicy i specjaliści wyróżniają się nie tylko największym uczestniczeniem w wyborach, ale i aktywnością w organizacjach wpływających na sprawy publiczne, nazywanych obywatelskimi. Inteligencja dominuje nad innymi klasami pod względem obycia z kulturą. Członkowie tej kategorii inaczej rozmawiają, mają najwięcej książek, czytają najwięcej gazet, chodzą do restauracji, do opery i na koncerty muzyki klasycznej i uprawiają elitarne sporty.

Rodziny z kategorii o niższym statusie nie uzyskują wyższych kompetencji kulturowych dzięki pomocy państwa. Samotne matki z nizin społecznych nie „nauczą się" dzięki temu skutecznych strategii załatwiania spraw urzędowych czy kontaktów z nauczycielami, jeżeli chodzi o poprawę szans edukacyjnych ich dzieci.

A jaka polityka mogłaby zwiększyć ów kapitał kulturowy?

Nikomu się to dotąd nie udało. Najistotniejszym czynnikiem odtwarzającym bariery klasowe są mechanizmy dziedziczenia różnych „zasobów" i przekaz międzypokoleniowy. Trudno wyobrazić sobie, żeby rodzice o wyższym statusie nie zapewniali większych szans życiowych dzieciom i przestali wysyłać je np. za granicę do prestiżowych uczelni. Utrwalanie tego, co się ma, jest zgodne z logiką. Rodzicom z wyższych klas średnich znacznie bardziej zależy na kontrolowaniu nauki swych dzieci niż rodzicom z klas niższych: częściej negocjują z nauczycielami, organizują dodatkowe lekcje i kursy, angażują się w życie szkoły, są lepiej poinformowani i bardziej aktywni. Podpisują razem petycje, wspólnie oceniają programy kształcenia, podejmują działania na rzecz poprawy jakości nauczania i domagają się od nauczycieli przestrzegania norm zakazujących stosowania siły fizycznej. Jest to kapitał społeczny, który zwiększa szanse awansu edukacyjnego, a którego nie mają reprezentanci klas niższych. Rodzice z klasy robotniczej nie potrafią rozmawiać z nauczycielami, darzą ich wyższą estymą niż członkowie klas średnich i nie wierzą w sens walki ze szkołą. Robotnikom brakuje wiary w sens działania tego rodzaju, co wynika z fatalistycznego podejścia do życia i funkcjonowania w odmiennej sieci kontaktów. Ograniczają je do stosunków rodzinnych i bliskości związanej z miejscem zamieszkania, a więc do więzi w znacznym stopniu „zamkniętych", podczas gdy członkowie klas średnich znacznie częściej utrzymują kontakty ze znajomymi z pracy, a z krewnymi spotykają się głównie z okazji świąt i uroczystości rodzinnych.

Czyli tam gdzie się urodziliśmy, tam zostaniemy?

Aż tak to nie. Wskazałem tylko na mechanizmy odtwarzania się dystansów klasowych niezależnych od tego, co robi rząd, lub jak – zdaniem niektórych – być powinno. Politycy podejmują oczywiście próby walki z nierównościami, czego klasycznym przykładem są kraje skandynawskie. Prawdopodobnie efektem sprawowania rządów przez partie socjaldemokratyczne w Norwegii i Szwecji są najniższe nierówności zarobków w tych krajach. Wartości obrazującego je indeksu Giniego kształtują się tam na poziomie 0,25–0,27 – to bardzo mało, nie ma wielkich różnic w zarobkach. W Stanach Zjednoczonych jest to 0,43, w Rosji – 0,55, czyli są bardzo duże nierówności, u nas ok. 0,35.

Czym musi dziś dysponować młody Polak, który boi się, że po studiach nie będzie dobrze zarabiał, a kiedyś chciałby być na liście najbogatszych?

Wykształcenie, talent i zdolności silniej rzutują na to, kim jesteśmy, niż pochodzenie społeczne, ale to nie zmienia faktu, że trochę większe szanse mają ci, którzy pochodzą z rodzin o wyższym statusie społecznym. Lokują się wyżej, co nie znaczy, że syn robotnika drogowego nie zostanie prezesem banku lub że elektryk nie może zostać prezydentem.

A jak do awansu społecznego ma się postmaterializm, czyli odejście od wartości materialnych? Może z czasem nie będzie nas definiować bogactwo?

Hipotezę o kształtowaniu się społeczeństw postmaterialnych wysunął Ronald Inglehart na podstawie porównania hierarchii wartości kilkudziesięciu społeczeństw dla kilku punktów czasowych. Z badań tych wynikało, że rzeczywiście ludzie coraz większą wagę przykładają do wartości niezwiązanych z czynnikami materialnymi, co oznacza, że chcą wyrażać siebie, realizować, mają potrzebę autonomii, chcą chronić środowisko naturalne. Jednak nie modyfikuje to dystansów klasowych, o których mówiłem powyżej. Wartości postmaterialne są typowe dla wyższych klas średnich. Ci, którzy są na dole hierarchii, większą wagę przykładają do czynników egzystencjalnych, związanych z warunkami materialno-bytowymi. Nie mają czasu, żeby się np. angażować w walkę o ochronę praw zwierząt, a poza tym reprezentują raczej tradycyjne podejście do kwestii związanych z tolerancją, moralnością i prawami jednostki. Postmaterializm wykreował nowe partie polityczne – np. zielonych, w Polsce może być to Wiosna Roberta Biedronia, która jest dobrym przykładem odwoływania się do wartości postmaterialistycznych. Z tym że elektoratem Wiosny będą głównie specjaliści i „nowa" inteligencja, a nie klasy niższe. Utrwali to raczej nierówności klasowe, zamiast je zmniejszyć.

Górnicy też nie będą elektoratem Biedronia.

Raczej nie będą, również z jeszcze innych powodów.

A jak społeczeństwo odczuwa dystans między klasami? Skoro jesteśmy zorientowani na pomoc, to głosujemy na tych, którzy zmniejszą nierówności?

Przeciwników nierówności („nawet gdyby miały one przynieść dobrobyt") jest teraz znacznie więcej niż w PRL. Jednak mimo rosnącego sprzeciwu wobec dysproporcji zarobków, powinny się one – w odczuciu społecznym – kształtować w postaci hierarchii, która w znacznym stopniu pokrywała się z „istniejącą" hierarchią zarobków. Z badań, które prowadziłem na reprezentatywnych próbach ludności, wynika, że na najwyższych pozycjach powinni się – w opinii społecznej – lokować przedstawiciele wielkiego biznesu, politycy i zawody inteligenckie, a w dolnej części niżsi urzędnicy, robotnicy i sprzedawcy sklepowi. Mieszkańcy Polski lokowali na szczycie hierarchii sprawiedliwych zarobków właściciela fabryki, przed sędzią Sądu Najwyższego, dyrektorem i ministrem. Za nimi byli adwokat, profesor, a następnie poseł i lekarz. Prawidłowości te utrzymywały się od lat 80. (prawdopodobnie wcześniej też były) i  występują w różnych społeczeństwach niezależnie od stopnia rozwoju ekonomicznego, ustroju politycznego i  rodzaju kultury.

Równocześnie jednak przyzwolenie na  hierarchię łączy się z postulatami idącymi w kierunku zmniejszenia rozpiętości zarobków. Według ludzi właściciel, sędzia, dyrektor i adwokat zasługują na niższe zarobki, niż mają. Odwrotnie jest w przypadku urzędników, robotników czy generalnie kategorii zajmujących najniższe pozycje. W  odczuciu społecznym w zawodach tych zarobki powinny być nieco wyższe, czego efektem byłoby spłaszczenie istniejącej hierarchii – czyli to, żeby zarobki różnych kategorii zawodowych były do siebie bardziej zbliżone.

Czy socjologowie badają motywację do  przeskoczenia swojej klasy?

Kluczowe jest pytanie, czy dzieci tych lokujących się na dole hierarchii klasowej – chłopów czy robotników rolnych – chcą być wyżej? Każdy by chciał. Jednak z  badań wynika, że w dużym stopniu rezygnują oni z powodów, o których mówiłem: wiedzą, że nie mają kompetencji, kapitału, nie mają „odpowiedniego" języka, czasem „wstydzą się", że środowisko, do którego awansują, ich nie zaakceptuje. Dla  stabilności systemu i stosunków społecznych najważniejsze jest to, że decyzje te nie powodują radykalizacji i  skłonności do buntu. Można to nazwać „pragmatyczną" akceptacją swojej niższości. Coś, co trzyma w skostnieniu hierarchię społeczną. I nie motywuje do  radykalizacji nastrojów. Innymi słowy: rewolucji nie będzie.

rozmawiała Marzena Tarkowska

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Dzieci z bardzo biednych rodzin w Polsce mogą dziś awansować do klasy wyższej?

Zawsze w jakimś stopniu awansowały. Problem wyrównywania szans awansu społecznego zrodził się po upadku tradycyjnych struktur społecznych związanych w Europie z systemem stanowym. Zaczynając od drugiej połowy XIX wieku, kształtowały się systemy demokratyczne, w których jednym z haseł stał się wzrost otwartości hierarchii społecznej, a zapewnienie równości szans stało się obowiązkiem rządzących. Oczekiwania te nasiliły się po przejściu od monarchii do systemów republikańskich, przy czym głównym punktem odniesienia stały się Stany Zjednoczone, traktowane także w Polsce jako wzór do naśladowania. Zasada sprawiedliwości społecznej została narzucona też przez racjonalność rynku. Funkcjonowanie przedsiębiorstw i instytucji w coraz większym stopniu zależało od talentu, umiejętności i kwalifikacji jednostek. W praktyce oznaczało to, że o zajmowaniu pozycji i stanowisk w większym stopniu decydował poziom wykształcenia niż pochodzenie społeczne czy koneksje rodzinne.

Pozostało 93% artykułu
Plus Minus
„Anora” jak dawne zwariowane komedie, ale bez autocenzury
Plus Minus
Kataryna: Panie Jacku, pan się nie boi
Plus Minus
Stanisław Lem i Ursula K. Le Guin. Skazani na szmirę?
Plus Minus
Joanna Mytkowska: Wiem, że MSN budzi wielkie emocje
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
J.D. Vance, czyli marna przyszłość dla bidoków