Wróćmy jednak do kwestii gatunku literackiego – bo epitafium to to na pewno nie było. Wygłaszająca te słowa brzmiała – za to również spadła na nią fala krytyki – jakby w sumie dobrze się stało. Oczywiście, sama śmierć była czymś okropnym, ale jej pozytywne społecznie efekty przechylały szalę. Pelosi podważyła też w ogóle sens przeprowadzania procesu, a przynajmniej przykładania szczególnej wagi do ostrożności i procedur. „Dlaczego tyle to trwało? Moja wnuczka pytała mnie: babciu, dlaczego to trwa prawie rok, przecież wszyscy widzieliśmy, co się stało". Wiadomo przecież, jeżeli czyjeś imię jest synonimem słowa „sprawiedliwość", to wymiar sprawiedliwości może się schować. My jednak bądźmy sprawiedliwi i przyznajmy, że Pelosi miała święte prawo się niecierpliwić. Podczas procesu Chauvina można było chwilami odnieść wrażenie, że związek przyczynowo-skutkowy między podduszaniem Floyda kolanem a jego śmiercią nie był taki do końca jednoznacznie bezpośredni, bo po drodze wmieszały się spore ilości substancji psychoaktywnych w organizmie nowego symbolu sprawiedliwości.
To jednak – wbrew pozorom – nie Nancy Pelosi zrobiła z siebie durnia, tylko jej krytycy. Wydawało im się, że komentują zwykły briefing, a w rzeczywistości wysłuchali prologu nowej ewangelii. To wydarzenie nie miało nic wspólnego z polityką, za to wszystko – z religią. Prorokini Nancy obwołała tam George'a Floyda nowym mesjaszem. Stąd jej radosny, rażący uszy profanów, ton. Wezwania do zmieniania świata z imieniem Floyda na ustach brzmiały jak „idźcie na cały świat i głoście dobrą nowinę". Dlatego też podkreślała ofiarny charakter jego śmierci. Przecież jak udawać Chrystusa, to na całego, bez kompromisów i zważania na fakty.
To właśnie ofiara była jedynym elementem, jakiego zabrakło Augustowi Comte'owi w jego wielkim projekcie pozytywnej, oświeceniowej religii. Miała ona swojego Boga – Ludzkość. Swoje świątynie – prezbiteria filozoficzne, a w każdym z nich Comte umieścić chciał po siedmiu kapłanów i trzech wikariuszy. Wymyślił własne sakramenty, i to nie siedem, jak w Kościele katolickim, tylko dziewięć. Jego religia miała swój własny kalendarz, swoich świętych, własne modlitwy – poranne, południowe i wieczorne. Tylko tego jednego, ofiary, zabrakło w dziele jego życia, parodii katolicyzmu. Ta jedna rzecz okazała się nieprzekładalna – w żadnej formie ani postaci – na język oświecenia. Śmierć i cierpienie wpuściłyby do sterylnej, matematycznie precyzyjnej konstrukcji Comte'a pierwiastek irracjonalności. Coś, czego człowiek nie może – i lepiej, żeby w ogóle nie próbował – zrozumieć ani wyjaśnić. Faktu, że Bóg oddał za niego życie.
Religia, której mesjaszem ogłoszony został Floyd, ma też właśnie dlatego dużo większe szanse na powodzenie niż ta Comte'owska, choć obie mają tego samego Boga – Ludzkość. Świątynie, obrzędy, sakramenty i modlitwy – na to wszystko przyjdzie jeszcze czas. To, co najważniejsze już mamy: śmierć, która daje życie, nową nadzieję. A że przy okazji oświecenie musiało uznać swoją porażkę, pokłonić się temu, co w religii najbardziej szalone i nieracjonalne – trudno. Cel uświęca środki. Ważne, że może wreszcie uda się stworzyć doskonałą parodię chrześcijaństwa.