Znajoma opowiadała mi kiedyś o swoich dziecięcych wakacjach regularnie spędzanych na wsi u dziadka. Pan Dmochowski codziennie o piątej rano objeżdżał konno wszystkie cztery majątki ziemskie, którymi zarządzał. A w niedzielę sadzał wnuki do bryczki i tak, z całą paradą, jechali na mszę do pobliskiego kościoła.
W tamtej opowieści niby wszystko się zgadzało, jeden tylko szczegół mógł budzić zdziwienie postronnych: znajoma jest moją rówieśnicą, a ja urodziłem się przecież dwanaście lat po zakończeniu wojny, jak również po wydaniu dekretu o reformie rolnej, który definitywnie – wydawałoby się – skasował w Polsce klasę ziemian oraz jej styl życia.Wbrew pozorom nie było tam jednak żadnego anachronizmu. Co więcej, wspomnienia podobnych wakacji, spędzanych na dworskim gazonie i w dwukonnej bryczce, ma całkiem spora grupa osób nadal czynnych zawodowo, z którymi na co dzień się stykamy. Zafundowali im je ludzie, którym historia stworzyła niepowtarzalną okazję odbudowy ich dawnego świata, wyrokiem bezwzględnej władzy skazanego, wydawałoby się, na zagładę. Ziemiańskie życie po 1945 r. to epizod może mniej efektowny, jeśli porównać go z poziomem materialnej egzystencji tej klasy przed wybuchem wojny, ale nie mniej fascynujący.
Przejście huraganu
Latem 1944 r., gdy armia sowiecka dochodziła do Wisły, większość dworów żyła jeszcze po dawnemu. Niektóre z nich zostały spalone zaraz po przejściu frontu, ale ogół tamtejszego ziemiaństwa przez cały sierpień i wrzesień nadal zajmował się pracami rolnymi, bez większych przeszkód kończąc żniwa. „Gospodarstwo prawie normalnie idzie" – pisał 12 września w liście do rodziny Jan Kołaczkowski, młody dziedzic Łabuniek koło Zamościa. Skądinąd w kilka dni później aresztowało go NKWD i niebawem zaginął gdzieś pod Uralem. Jednak nowej władzy nie podpadł za to, że był „obszarnikiem", lecz za uchylenie się od poboru do wojska.
Zegar bił jednak nieubłaganie. 6 września Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego, marionetkowy rząd działający w myśl rozkazów nowego czerwonego okupanta, wydał pamiętny dekret o „reformie rolnej". Nakazywał on wywłaszczenie wszystkich majątków posiadających więcej niż 50 ha ziemi ornej (w województwach pomorskim, poznańskim i śląskim próg ten podwyższono do 100 ha, ale tereny te znajdowały się jeszcze pod okupacją niemiecką).
W olbrzymiej większości przypadków proces ten miał się odbywać bez minimalnego chociażby odszkodowania. W praktyce oznaczało to pozbawienie własności całej klasy ziemiańskiej, która – przynajmniej na obszarze Polski centralnej – uchowała się dotąd bez większego uszczerbku. Na południowo-wschodnich terenach Generalnego Gubernatorstwa dwory w większości spłonęły podczas banderowskiej insurekcji, trwały jednak, razem z dawnymi właścicielami, na Lubelszczyźnie i w Rzeszowskiem, a także w Krakowskiem, jak również na obszarach GG położonych na lewym brzegu Wisły.