Ziemian przygoda z Polską Ludową

Polscy ziemianie, którym dopiero co władza odebrała majątki, skorzystali z historycznej szansy i ruszyli na zachód, by tam, na gruzach dawnego życia, rozpocząć nowe. Tak zaczęła się ich trwająca kilka lat przygoda z Polską Ludową.

Publikacja: 06.09.2019 19:00

Wielkie gospodarstwa rolne ziem zachodnich (na zdjęciu jedno z nich, 1947 r.) były nowej władzy po p

Wielkie gospodarstwa rolne ziem zachodnich (na zdjęciu jedno z nich, 1947 r.) były nowej władzy po prostu potrzebne. Tylko kto miał nimi zarządzać? Przecież nie przybyła ze Wschodu wiejska biedota

Foto: PAP

Znajoma opowiadała mi kiedyś o swoich dziecięcych wakacjach regularnie spędzanych na wsi u dziadka. Pan Dmochowski codziennie o piątej rano objeżdżał konno wszystkie cztery majątki ziemskie, którymi zarządzał. A w niedzielę sadzał wnuki do bryczki i tak, z całą paradą, jechali na mszę do pobliskiego kościoła.

W tamtej opowieści niby wszystko się zgadzało, jeden tylko szczegół mógł budzić zdziwienie postronnych: znajoma jest moją rówieśnicą, a ja urodziłem się przecież dwanaście lat po zakończeniu wojny, jak również po wydaniu dekretu o reformie rolnej, który definitywnie – wydawałoby się – skasował w Polsce klasę ziemian oraz jej styl życia.Wbrew pozorom nie było tam jednak żadnego anachronizmu. Co więcej, wspomnienia podobnych wakacji, spędzanych na dworskim gazonie i w dwukonnej bryczce, ma całkiem spora grupa osób nadal czynnych zawodowo, z którymi na co dzień się stykamy. Zafundowali im je ludzie, którym historia stworzyła niepowtarzalną okazję odbudowy ich dawnego świata, wyrokiem bezwzględnej władzy skazanego, wydawałoby się, na zagładę. Ziemiańskie życie po 1945 r. to epizod może mniej efektowny, jeśli porównać go z poziomem materialnej egzystencji tej klasy przed wybuchem wojny, ale nie mniej fascynujący.

Przejście huraganu

Latem 1944 r., gdy armia sowiecka dochodziła do Wisły, większość dworów żyła jeszcze po dawnemu. Niektóre z nich zostały spalone zaraz po przejściu frontu, ale ogół tamtejszego ziemiaństwa przez cały sierpień i wrzesień nadal zajmował się pracami rolnymi, bez większych przeszkód kończąc żniwa. „Gospodarstwo prawie normalnie idzie" – pisał 12 września w liście do rodziny Jan Kołaczkowski, młody dziedzic Łabuniek koło Zamościa. Skądinąd w kilka dni później aresztowało go NKWD i niebawem zaginął gdzieś pod Uralem. Jednak nowej władzy nie podpadł za to, że był „obszarnikiem", lecz za uchylenie się od poboru do wojska.

Zegar bił jednak nieubłaganie. 6 września Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego, marionetkowy rząd działający w myśl rozkazów nowego czerwonego okupanta, wydał pamiętny dekret o „reformie rolnej". Nakazywał on wywłaszczenie wszystkich majątków posiadających więcej niż 50 ha ziemi ornej (w województwach pomorskim, poznańskim i śląskim próg ten podwyższono do 100 ha, ale tereny te znajdowały się jeszcze pod okupacją niemiecką).

W olbrzymiej większości przypadków proces ten miał się odbywać bez minimalnego chociażby odszkodowania. W praktyce oznaczało to pozbawienie własności całej klasy ziemiańskiej, która – przynajmniej na obszarze Polski centralnej – uchowała się dotąd bez większego uszczerbku. Na południowo-wschodnich terenach Generalnego Gubernatorstwa dwory w większości spłonęły podczas banderowskiej insurekcji, trwały jednak, razem z dawnymi właścicielami, na Lubelszczyźnie i w Rzeszowskiem, a także w Krakowskiem, jak również na obszarach GG położonych na lewym brzegu Wisły.

Zgodnie z wytycznymi, zaostrzającymi literę dekretu, dotychczasowi właściciele musieli opuścić miejsca, w których ich rodziny żyły od pokoleń. Odtąd nie wolno im było mieszkać w granicach powiatu, w którym leżał ich dwór, a w przypadku gdy położony był on blisko granicy powiatu sąsiedniego, zakaz obejmował obszar o średnicy 30 kilometrów. Chodziło o to, by „państwo" nie byli już w stanie utrzymywać częstych kontaktów z dawnym mieszkaniem, jak również z przydworskimi wioskami.

Co więcej, ziemianom nie pozwolono na zabranie ze sobą wyposażenia wnętrz, na które składały się często bogate biblioteki oraz archiwa, galerie malarstwa, rzeźby, zbiory starej broni, antyczne meble lub kilimy. Teoretycznie przejmowało je państwo jako „dobra kultury narodowej". W praktyce większość tych skarbów przepadła – stłuczona, wbita w błoto lub rozkradziona. To, co udawało się zabrać – w olbrzymiej większości przypadków na jednej furmance – ograniczało się właściwie do rzeczy osobistych.

Wysiedlenia przeprowadzono jesienią, w październiku i listopadzie 1944 r. Robiły to specjalne „komitety rewolucyjne", złożone z milicjantów oraz aktywistów Polskiej Partii Robotniczej. Warto tu zauważyć, że szeregi owych aktywistów – jeśli wierzyć licznym wspomnieniom wywłaszczanych – tworzyli anonimowi ludzie z miasta lub z wiosek położonych z dala od majątku. Miejscowi udziału w tym nie brali, współczując i nierzadko pomagając dawnym właścicielom. Wbrew wbijanej ludziom do głów sowieckiej doktrynie polska wieś żyła z dworem w zgodzie.

Wygnane ziemiańskie rodziny przytulały się, gdzie mogły. Najczęściej w opuszczonych mieszkaniach najbliższych im, a dozwolonych do osiedlenia miast i miasteczek. Nie trzeba dodawać, że warunki życia były tam więcej niż skromne – a najczęściej po prostu nędzne. Odtąd głód i zimno, nieznane dotąd tym ludziom, stanowiły część ich codzienności.

To wszystko nie dotyczyło jeszcze ziem na lewym brzegu Wisły, gdzie pod niemiecką okupacją, ustępującą, więc złagodniałą, dawne dobre życie biegło jeszcze normalnym torem – jak na górnych pokładach tonącego „Titanica". Dopiero w styczniu 1945 r. zajęła te ziemie armia sowiecka. Tym razem miejscowej klasie dużych posiadaczy ziemskich nie dano dwóch miesięcy – rozpędzona już machina przystąpiła do dzieła od razu. Do marca wywłaszczono tam prawie wszystkie przydworskie majątki.

Dla ludzi, którzy utracili wszystko – poza własnym życiem – był to prawdziwy koniec świata. W jednej chwili zmuszeni byli do konfrontacji z rzeczywistością dotąd im kompletnie nieznaną. „Wtedy to po raz pierwszy w życiu usłyszałem ten chamski ton ludzi, którzy muszą mieć rację" – napisał we wspomnieniach Franciszek Starowieyski, opisując dzień, w którym „komitet" przekazywał decyzję o wysiedleniu mieszkańcom Siedlisk koło Lelowa. Przyszły malarz miał wtedy 14 lat i dobrze zapamiętał tę chwilę. Odtąd ziemianie, rzuceni na głęboką, a do tego brudną i mętną wodę, zmuszeni byli stanąć przed wyborem – albo ginąć, albo radzić sobie w nowej rzeczywistości.

Szlacheckie państewko

Powyższy opis mieści się w klasycznym kanonie polskiej narracji – pełnej cierpienia i łez. Ale w tym miejscu zaczyna się następny rozdział opowieści, znacznie ciekawszy, bo zupełnie niepasujący do schematu.

W dużym przybliżeniu można powiedzieć, że jesienią 1944 r. oraz zimą 1945 r. komuniści wywłaszczyli około pięciu tysięcy majątków dworskich. Jednak taka sama liczba majątków ziemskich dostała się wtedy Polsce na terenach poniemieckich, zwanych odtąd Ziemiami Odzyskanymi. Były to gospodarstwa duże, zadbane i posiadające znacznie więcej technologicznych udogodnień niż dwory i folwarki Polski przedwojennej. Były też przeważnie niezniszczone, gdyż furia sowieckich zdobywców zwracała się głównie przeciw „burżujskim" miastom.

Tymczasem wielkie gospodarstwa rolne Ziem Zachodnich były nowej władzy po prostu potrzebne, w nie mniejszym stopniu niż gospodarstwa Generalnego Gubernatorstwa potrzebne były władzy hitlerowskiej. Tylko kto miał nimi zarządzać? Miejscowych Niemców właśnie wypędzano, a ci nieliczni, którym pozwolono zostać, nie nadawali się na to z oczywistych względów prestiżowych. Polscy chłopi, z natury ostrożni i nieufni, wyjeżdżali na nowe ziemie niechętnie, a nad Odrę przybywała głównie wiejska biedota, pozbawiona perspektyw na starych opłotkach. Tacy ludzie jednak zupełnie nie znali się na prowadzeniu dużych gospodarstw. Jedynymi, do których można się było w tej sprawie zwrócić, byli polscy ziemianie – fachowi i wykształceni, nierzadko z dyplomem wyższej uczelni rolniczej, krajowej lub zagranicznej. A nade wszystko – kochający swoją pracę. Co więcej, ci ludzie właśnie ją stracili, zatem wedle socjalistycznego slangu stanowili wielki rezerwuar „wolnych mocy przerobowych".

Mimo logiki owego rozwiązania polscy komuniści sami z siebie nigdy by na taką herezję nie przystali. Na szczęście jednak w pierwszych powojennych latach musieli dzielić się władzą z ośrodkami cieszącymi się autentycznym poparciem Polaków. Na tej zasadzie lider Polskiego Stronnictwa Ludowego (które, poza nazwą, nie miało nic wspólnego z obecnym) Stanisław Mikołajczyk został wicepremierem oraz ministrem rolnictwa.

Pod jego parasolem rozwinął działalność Witold Maringe (nazwisko wymawiane z francuska: Maręż), ziemianin z Wielkopolski, z uzyskanym w Belgii dyplomem agronoma. W czasie okupacji, z ramienia podziemnej Delegatury Rządu na Kraj, opracował plan zagospodarowania Ziem Zachodnich, które – jak trafnie zakładano – po wojnie znajdą się w polskich rękach. Już latem 1945 r. Maringe przystąpił do systemowego przejmowania wielkich pojunkierskich majątków ziemi lubuskiej, poniemieckiego obszaru przylegającego do znanej z gospodarności Wielkopolski. Stamtąd właśnie, z kręgu wysadzonego z siodła ziemiaństwa, ściągnął Maringe ludzi do zarządzania owymi majątkami.

Inicjatywa udała się, i to do tego stopnia, że niebawem, w styczniu 1946 r., rozrosła się w wielkie, ogólnokrajowe przedsiębiorstwo pod nazwą Państwowe Nieruchomości Ziemskie. Pod okiem inżyniera rolnictwa Maringe'a znalazły się więc nie tylko wielkie majątki Ziem Zachodnich i Północnych, lecz także leżące odłogiem czarnoziemne gospodarstwa południowej Lubelszczyzny, skąd właśnie wysiedlono Ukraińców. W 1947 r. PNZ dysponowały już obszarem 12 tys. ha, równym całkowitej powierzchni dzisiejszego województwa śląskiego lub świętokrzyskiego. Bez przesady można je było nazwać swoistym państwem w państwie. Ale nikt z ludzi tam zatrudnionych nie mówił o tym głośno. Wszyscy zbyt dobrze wiedzieli, w jakim to państwie przyszło im prowadzić ten niezwykły eksperyment.

Bo pracownikami PNZ byli, przynajmniej w zdecydowanej większości, polscy ziemianie, którym dopiero co władza odebrała majątki. Teraz skorzystali z historycznej szansy i ruszyli na zachód, by tam, na gruzach dawnego życia, rozpocząć nowe.

Tak zaczęła się ich trwająca kilka lat przygoda z Polską Ludową. Pod względem formalnym nie byli właścicielami, lecz jedynie zarządcami państwowej własności. Na co dzień jednak ta różnica stawała się nieistotna. Gospodarowali dobrze, a póki działał nad nimi parasol Mikołajczyka, czerwona władza nie wtrącała się w to, co robili. Nawet gdy po ucieczce wicepremiera za granicę nowy minister rolnictwa Jan Dąb-Kocioł, wizytujący PNZ-owską chlewnię, zaczął narzekać, iż zbyt mało rodzi się tam prosiąt, usłyszał od zarządcy: „Ja przez całe życie wychowałem parę tysięcy prosiąt więcej, niż pan minister ich w ogóle widział".

W tych swoich nowych wybranych z konieczności domach ziemiańscy zarządcy zaszczepili też dawny, przedwojenny styl życia, z jego kulturą, obyczajami oraz sposobem spędzania wolnego czasu. Poniemiecki dwór stawał się znowu prawdziwym, a nie udawanym dworem – z tą różnicą, że jego gospodarze mówili teraz po polsku.

Choć nie do końca... Na Pomorzu Zachodnim uchowało się całkiem sporo byłych niemieckich dzierżawców i ekonomów. Ludzie ci świetnie znali swoje gospodarstwa i z tych samych praktycznych powodów, dla których komuniści pozwolili błękitnokrwistej szlachcie zarządzać rolnictwem „Ziem Odzyskanych", owa szlachta pozwalała Niemcom na pozostanie na dawnym miejscu. Z pewnością poza względami praktycznymi liczyła się tu również pewna wspólnota wychowania. Jedni i drudzy byli wszak ziemianami, rozumieli, czym jest praca na roli, i kochali swoje zajęcia. Niemiecki zarządca jednego z takich folwarków pracował w nim aż do śmierci w 1963 r., a na nagrobku, pod nazwiskiem, kazał sobie wyryć słowo Hofbesitzer, posiadacz ziemski. To nie blaga, widziałem ten nagrobek na przydworskim cmentarzyku.

Dar, którego nie chciano

ZPNZ wiąże się też interesujący, a zupełnie nieznany epizod polskiej historii najnowszej: antykomunistyczny bunt wielkopolskich fornali. Województwo poznańskie już przed wojną było najlepiej zagospodarowaną rolnie częścią kraju. Docenili to nawet Niemcy, którzy przecież nie byli w stanie obsadzić swoimi specjalistami całego sektora rolnictwa w Generalnym Gubernatorstwie. Stworzyli więc w Warszawie Centralę Rolniczą, w której prym wiedli właśnie ziemianie wysiedleni z poznańskiego (prezes Władysław Jaruzelski). Okupant we własnym mniemaniu powierzył więc zarząd nad rolnictwem ludziom z jego punktu widzenia najlepszym. Politycznie nie był to wybór szczęśliwy, gdyż urzędnicy z Centrali po cichu współpracowali z „Uprawą", podziemną organizacją ziemiaństwa wspierającą Armię Krajową.

Na przedwiośniu 1945 r. wielkopolscy ziemianie porzucili Warszawę i Kraków, aby objąć z powrotem swoje majątki. Niestety w tym wyścigu wyprzedzili ich komisarze PKWN, wywłaszczający wielką własność „w imieniu ludu pracującego miast i wsi". Wielkopolanie nie załamali jednak rąk. Przecież nawet „ludowemu państwu" potrzebne będą wielkohektarowe gospodarstwa, a któż zna się lepiej na ich zarządzaniu niż oni? Gremialnie objęli więc kierownicze stanowiska w PNZ. Dlatego też centrala „państwa" Maringe'a mieściła się nie w Warszawie, ale w Poznaniu.

Choć panowie stare majątki opuścili, zostali na nich dworscy pracownicy, fornale. A wielkopolscy fornale trzymali z dziedzicami. I trudno im się dziwić, skoro pod pańskim okiem dworskie gospodarstwa prosperowały znakomicie – aż do września 1939 r. W sześć lat później ludzie nadal o tym pamiętali.

Latem 1945 r. władze przeżyły chwilę głębokiego rozczarowania postawą wielkopolskich robotników rolnych w wielkich gospodarstwach. Wiosną tego roku, w ramach „reformy rolnej", komuniści rozparcelowali majątki folwarczne, wydzielając działki mieszkającym tam pracownikom. Liczyli na to, że fornale z wdzięczności za darowaną ziemię poprą komunistyczną władzę. Przecież wszędzie indziej chłopi – nawet gdy współczuli wysiedlanym dziedzicom – bez większych oporów brali parcelowaną ziemię. Nie każdy wówczas przewidywał, że czerwoni dają rolnikom ziemię tylko po to, aby ją niebawem odebrać w ramach przymusowej kolektywizacji.

Wielkopolscy fornale powiedzieli jednak „nie" i wiosną wyszli na pola dawnych pańskich folwarków tak jak dawniej: uprawiając ziemię wspólnie. „Po co psuć coś, co do tej pory dobrze działało?" – tłumaczyli władzom. „Nie mamy doświadczenia w uprawie indywidualnej". Prawie 80 proc. fornali województwa poznańskiego, a dokładnie tej jego części, która wcześniej należała do zaboru pruskiego, odmówiło wówczas przyjęcia działek.

Komuniści wpadli we wściekłość, oskarżając fornali o spiskowanie razem z dawnymi panami – a dziś państwowymi urzędnikami PNZ – pod wrażym parasolem Mikołajczyka. Bunt udało się stłumić dopiero po dwóch-trzech miesiącach, kiedy to we wrześniu 1945 r. władza stanowczo nakazała nieposłusznym rolnikom przeorać miedze i przejąć nadane im kawałki gruntu. W obliczu surowych represji wielkopolscy fornale przyjęli więc dar, którego wcale nie chcieli.

Ordynaci i hrabiowie

Ziemiańska idylla nie mogła trwać długo. Jesienią 1947 r., w obliczu narastającego terroru władz, Mikołajczyk uciekł z Polski. PNZ straciły oparcie i teraz same znalazły się na celowniku. Wszystko przebiegało według znanego do znudzenia schematu. Najpierw zaczęły się naloty inspekcji. Coraz częstszych, coraz bardziej złośliwych. A wiadomo, że jeśli szuka się dziury w całym, to w końcu się ją znajdzie.

Potem przyszła kolej na donosy. Czerwoni inspektorzy, jeden po drugim, prześcigali się w opisach, jakim to rezerwatem niegospodarności są Państwowe Nieruchomości Ziemskie. Argumentacja wychodziła im, co prawda, kulawo, ale w Warszawie nikt przecież nie zwracał na to uwagi. Donosiciele, co ciekawe, najwięcej emocji nie wkładali bynajmniej w dowodzenie, że PNZ to marnowanie państwowych pieniędzy. Najbardziej drażniły ich „wielkopańskie maniery", „rozbijanie się samochodami", a także... eleganckie ubrania nie pasujące przecież do urzędników od rolnictwa. Sekretarz rolny KW PPR w Poznaniu wyłożył wreszcie kawę na ławę, pisząc wprost: „Stanowiska dyrektorów, naczelników, wyższych inspektorów obsadzone są wyłącznie przez ludzi błękitnej krwi: ordynaci, hrabiowie itd.". Basujący mu dziennikarz „Głosu Szczecińskiego" pisał w lutym 1949 r.: „Plagą są huczne libacje imieninowe urządzane po rozmaitych majątkach przez panów rządców. Celowo jątrząc robotników, wywołują wśród nich nastroje niezadowolenia i fermentu".

W 1949 r. aresztowano Maringe'a pod zarzutem sabotażu, zaś w dwa lata później skazano na wieloletnie więzienie całe kierownictwo PNZ. Sam Maringe dostał dożywocie; zrehabilitowany w 1956 r., został doradcą ministra rolnictwa. Jego dzieło jednak nie przetrwało. W miejsce rozwiązanych PNZ powołano Państwowe Gospodarstwa Rolne, które już niczym nie różniły się od sowieckiego wzorca. Z ich smutnym dziedzictwem borykamy się do dzisiaj. W specjalistycznych gospodarstwach, np. ośrodkach hodowli zarodowej, utrzymali się jeszcze przez jakiś czas dotychczasowi zarządcy, między innymi wspomniany już pan Dmochowski.

Dlaczego ta fascynująca opowieść wciąż pozostaje niezapisanym rozdziałem? Trudno powiedzieć. Pamiętajmy, że powojenną historię środowiska, które kiedyś zwano ziemiaństwem, spisywali jednak ci z „błękitnokrwistych", którym przypadł w udziale los miejskich inteligentów. Rolnicy, ci prawdziwi, z powołania, zamiast pisać, woleli uprawiać ziemię. Dopóki mogli.

Znajoma opowiadała mi kiedyś o swoich dziecięcych wakacjach regularnie spędzanych na wsi u dziadka. Pan Dmochowski codziennie o piątej rano objeżdżał konno wszystkie cztery majątki ziemskie, którymi zarządzał. A w niedzielę sadzał wnuki do bryczki i tak, z całą paradą, jechali na mszę do pobliskiego kościoła.

W tamtej opowieści niby wszystko się zgadzało, jeden tylko szczegół mógł budzić zdziwienie postronnych: znajoma jest moją rówieśnicą, a ja urodziłem się przecież dwanaście lat po zakończeniu wojny, jak również po wydaniu dekretu o reformie rolnej, który definitywnie – wydawałoby się – skasował w Polsce klasę ziemian oraz jej styl życia.Wbrew pozorom nie było tam jednak żadnego anachronizmu. Co więcej, wspomnienia podobnych wakacji, spędzanych na dworskim gazonie i w dwukonnej bryczce, ma całkiem spora grupa osób nadal czynnych zawodowo, z którymi na co dzień się stykamy. Zafundowali im je ludzie, którym historia stworzyła niepowtarzalną okazję odbudowy ich dawnego świata, wyrokiem bezwzględnej władzy skazanego, wydawałoby się, na zagładę. Ziemiańskie życie po 1945 r. to epizod może mniej efektowny, jeśli porównać go z poziomem materialnej egzystencji tej klasy przed wybuchem wojny, ale nie mniej fascynujący.

Pozostało 93% artykułu
Plus Minus
„Anora” jak dawne zwariowane komedie, ale bez autocenzury
Plus Minus
Kataryna: Panie Jacku, pan się nie boi
Plus Minus
Stanisław Lem i Ursula K. Le Guin. Skazani na szmirę?
Plus Minus
Joanna Mytkowska: Wiem, że MSN budzi wielkie emocje
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
J.D. Vance, czyli marna przyszłość dla bidoków