Dzieło – świadomie używam tego słowa mimo niewielkich rozmiarów książeczki – jest jeśli nie wielkie, to na pewno znaczące i osobne, warte przeczytania nie tylko dla samej przyjemności, ale i dla poznania problemów naszego nieznanego, choć bliskiego, sąsiada. Radość czytania i wybuchy śmiechu gwarantuje ogromne poczucie humoru autora, który przejawia wielki talent do ujęć groteskowych. Natomiast walory poznawcze książki są wynikiem bliskiej znajomości z Ukrainą i Ukraińcami. Nawet wielość odcieni kresowej melodii języka i wyczucie wschodniej słowiańszczyzny dają się wytłumaczyć miejscem urodzenia i biografią autora – Wojciech Kudyba pochodzi z Tomaszowa Lubelskiego, wiele lat związany był z innymi przygranicznymi miastami w Polsce, takimi jak Przemyśl czy Lublin.
Nawiązując do fabuły oraz postaci głównego bohatera (ukraińskiego intelektualisty tuczącego się na europejskich stypendiach), można też domyślać się, że satyryczne scenki z życia zachodnich stypendystów zdradzają, że i autor z niejednego europejskiego pieca chleb jadał, zwłaszcza w jednym z miejsc akcji: niemieckim Bochum. Niektórych zdarzeń żaden autor by nie wymyślił, jak zwyczajowa na międzynarodowych zjazdach i stypendiach prezentacja „narodowych tradycji i zwyczajów", która sama w sobie bywa wystarczająco śmieszna, jako że żart sytuacyjny, wzięty z życia, wystarczy:
„Tymczasem przecież jeszcze w grudniu zabawa była taneczna, inteligencja europejska, którą na koniec kursu językowego nam uniwersytet w Bochum przygotował. Zabawa, rzekłbyś, na podobieństwo naszego Majdanu, bo każdy potrawę krajowi swojemu właściwą przyniósł, każdy w strój ojczyzny swojej się przyoblekł, najprzeróżniejsze tańce narodowe pokazywał. Okazja więc była nadzwyczaj podniosła, godności wymagająca i powagi, już tedy dwa tygodnie wcześniej słoninę kupić chciałem, ale nie było gdzie, choć całe Zagłębie Ruhry wte i wewte zjeździłem. I dopiero pod polskim kościołem w niedzielę, tam dopiero sadło zdobyłem godne, które przecież jeszcze nasolić, namarynować i ziołami wszelkimi ozdobić musiałem gorliwie. A jak słonina, caryca nasza, to i car być musiał, więc litry dwa samogonu – które schowane miałem na długą autobusową drogę do ojczyzny – całe dwa litry spod tapczana musiałem wytoczyć i na salę zanieść. Ta pełna była całkiem i silnie też kolorowa. Pod lampy migotliwe, pod ściany cudnie sprejem różnorakim ozdobione czarni się zeszli, a także brązowi i biali, żółci i rudzi, mnóstwo zielonych i czerwonych, i w ogóle po pary z partii każdej i stron wszelkich. A ja każdemu kokardkę pomarańczową na rękaw wpiąłem, każden kuśtyczka wychylić musiał, aby kraj nasz pokochał, co właśnie z kolan powstał, grzbiet prostował po smucie wielkiej niewoli" (strony 32–33).
Dzieło filologa świadomie igra z czytelniczą skłonnością do mieszania fikcji i realiów świata rzeczywistego, a że bywa to zabieg owocny, wiemy choćby od Umberto Eco: „skłonni jesteśmy zamieniać miejscami fikcję i życie – czytać życie, jakby była fikcją, czytać fikcję, jakby była życiem. Niektóre z tych pomyłek są przyjemne i niewinne, niektóre absolutnie konieczne, jeszcze inne – przerażające".