Wiadomość o trwającej kilka godzin awarii szkolnego systemu Librus zelektryzowała uczniów i rodziców. To za jego pośrednictwem nauczyciele mieli przekazywać uczniom treść zadań, sprawdzać prace domowe i odnotowywać w wirtualnym dzienniku obecność na zdalnych lekcjach. Internauci w mediach społecznościowych przerzucali się meldunkami, u kogo Librus działa, a komu padł po tym, jak koronawirus powiedział: sprawdzam. Wkrótce przeciążony system powrócił do sprawności, ale co złośliwsi zdążyli przywołać szumne zapowiedzi władz sprzed dwóch lat: 100 MB na stulecie niepodległości, szybki internet w każdej szkole i każdej gminie...
O ile możliwości szkół i poszczególnych nauczycieli są jeszcze na przyzwoitym poziomie, o tyle sytuację dodatkowo komplikuje to, że w czasie, gdy rodzice pracują zdalnie, nie każdy uczeń ma w swoim domu dostęp do komputera – co pewnie zdarza się najczęściej w rodzinach wielodzietnych. Dopiero na takim przykładzie widać skalę zaniedbań w komputeryzacji.
Ale to jeszcze nic. Okazuje się bowiem, że szkoły wypadają nie najgorzej w porównaniu z sądami, gdzie komputeryzacja utknęła w martwym punkcie. Niby jest już dostęp do rejestrów sądowych i akt spraw (tylko współczesnych, bo starsze wciąż tylko w papierowych archiwach), ale internetowe ścieżki korespondencji z sądem dopiero teraz zaczyna się przecierać. Sąd Okręgowy w Warszawie daje dobry przykład. Szkoda, że wcześniej nie pomyślano o tym systemowo.
Czytaj także: Resort szykuje sądy na koronawirusa