Można długo się spierać o nieścisłości proceduralne, które utrudniają wybór kandydatów na pierwszego prezesa SN, o komisję skrutacyjną, o niejasności w ustawie, toczyć jałowe bitwy na kolejne interpretacje. Jednak to tylko wierzchołek góry lodowej. Bo w dzisiejszym sporze w SN nie chodzi o regulaminowe niedoróbki, ale o to, jaki będzie Sąd Najwyższy w najbliższej dekadzie, a może i dłużej.
Dla tzw. starych sędziów i sporej części środowiska prawniczego SN był ostatnim bastionem porządku, strażnikiem praworządności, który ciągle opierał się wizjom wymiaru sprawiedliwości Jarosława Kaczyńskiego. Batalie o kolejne ustawy o SN, pytania i skargi do Brukseli i TSUE, protesty, marsze tóg czy palenie świec – to wszystko były działania obronne, mające alarmować opinię publiczną i świat, że z praworządnością w Polsce dzieje się coś niedobrego. Świat został przekonany, ale opinia publiczna w Polsce nie na tyle, aby zmusić PiS do odwrotu.
Czytaj także: Wybory w SN: wiemy o co Zaradkiewicz chce prosić Dudę
Dziś mamy punkt kulminacyjny resetu wymiaru sprawiedliwości. Wraz z odejściem Małgorzaty Gersdorf z funkcji pierwszego prezesa stało się jasne, że przez przyjętą konstrukcję wyborczą schedę po niej przejmie któryś z nowych sędziów. Dla „starych" jest to sytuacja nie do zaakceptowania, bo pierwszym prezesem SN ma zostać osoba wybrana w ich ocenie w niekonstytucyjnej procedurze. Jak funkcjonować z szefem, którego zarządzenia uznaje się za bezprawne? I to jest istota dzisiejszego sporu.
Wszystko wskazuje na to, że starym sędziom nie uda się zablokować wyboru. Chcą go dokonać po wyborach prezydenckich, w nadziei, że nie wygra Andrzej Duda i kto inny wskaże pierwszego prezesa SN. Wcześniej jednak prezydent może zmienić regulamin SN, usuwając formalne rafy, a PiS ostatecznie zmienić ustawę. W tym sensie zmiany wydają się nieuchronne.