Obwodowa komisja wyborcza, jakich wiele: prawie 2 tysiące uprawnionych do głosowania i 13 osób, by ogarnąć cały proces. Większość to ludzie młodzi – studenci. Zresztą wielu z nich już nie pierwszy raz w komisji. Ale w tym zestawie także debiutanci – nawet bez wstępnego przeszkolenia. I zadanie do wykonania, które z pozoru nie wydaje się trudne: wydać karty, zliczyć głosy i oficjalnie podać wyniki. Byłem członkiem tej komisji. Na tej małej i zupełnie niereprezentatywnej próbie widziałem, jak system budowany w ten sposób stoi na krawędzi katastrofy. A ratunek przychodzi z najmniej spodziewanej strony.
5 tysięcy dokumentów
Wszystko zaczyna się od masy papieru i na nim kończy. Dzień przed głosowaniem do siedziby komisji dostarczane są obwieszczenia, dokumenty i oczywiście karty do głosowania. Mimo że przyjeżdżają w paczkach, na których dokładnie podano, ile ich jest, i tak mozolnie trzeba je przeliczyć. Po kilka razy, żeby nie popełnić błędu. Prawie 5 tysięcy dokumentów. I to słuszne założenie, bo okazało się, że kart jest więcej, niż zapisano oficjalnie.
Różnice nie są wielkie, ale to pierwsza zapowiedź tego, że każda komisja liczyć może głównie na siebie. Karty należy jeszcze podstemplować, co zaczynamy robić o szóstej rano w dniu wyborów, by od siódmej móc je zacząć wydawać pierwszym przedstawicielom elektoratu. Pracujemy na dwie zmiany – od godz. 6 do 14 pierwsze sześć osób, od 14 do 21 następne sześć. Jedna osoba ma wyznaczone godziny w przewidywanych szczytach natężenia głosujących. Wielka przezroczysta urna, którą najpierw trzeba oficjalnie zaplombować, a potem z bliska nadzorować, przez pełne 14 godzin szybko się zapełnia.
Czytaj więcej
Niezaklejona koperta, brak koperty, podpisu lub oświadczenia o udzieleniu głosu samodzielnie. Z takich przyczyn ok. 11 proc. głosów oddanych korespondencyjnie nie trafiło do urny – wynika z oficjalnych danych Państwowej Komisji Wyborczej.
Odszukiwanie w papierowych spisach wyborczych konkretnych osób idzie dość sprawnie. Kolejki nie są wielkie, choć problem jest z głosowaniem w referendum. Dostaliśmy zalecenie, by nie pytać, czy wyborca chce dostać także kartę z pytaniami referendalnymi. Większość od razu deklaruje, że ich nie chce, a nawet drobiazgowo sprawdza, czy ręcznie wpisaliśmy adnotację „bez referendum”. Ale są i tacy, którzy przypominają sobie o tym po chwili. Zabranych już raz kart nie wolno nam tak po prostu przyjąć z powrotem. Dochodzi do sporów. Atmosfera bywa gorąca. Niektórzy z nas, wydając dokumenty, głośno mówią: „oto komplet trzech kart: ta do Sejmu, ta do Senatu, ta do referendum”. To ułatwia proces, przyspiesza decyzję wyborcy, który może zareagować szybką odmową, i przyspiesza pracę. Ale czy to łamie prawo wyborcze? Z interpretacji jakiego przepisu wynika zakaz pytania wprost, ile kart chce otrzymać wyborca? I z drugiej strony, czy zasady tajności nie narusza konieczność głośnego deklarowania swej decyzji w tłumie obcych ludzi? I zapisywania tego w dokumentach?