W 1999 r. koalicja AWS–UW z premierem Jerzym Buzkiem wprowadziła Polskę do NATO. Było to wydarzenie bez precedensu w kwestii naszego bezpieczeństwa. Euforia trwała krótko. Już dwa lata później ci sami politycy sromotnie przegrali wybory. Podziały okazały się silniejsze.
W 2004 r. premier Leszek Miller wprowadził Polskę do Unii Europejskiej. Było to wydarzenie z perspektywy finansowej nieporównywalnie większe niż dzisiejszy Krajowy Plan Odbudowy. Akcesja otworzyła możliwość pozyskiwania funduszy unijnych przez kolejne dekady. O otwarciu granic dla towarów, usług i ludzi nie wspominając. I ten sukces wcale nie pomógł szarpanym politycznie postkomunistom wygrać kolejnych wyborów. Już rok później ponieśli spektakularną klęskę i nigdy więcej nie wrócili do władzy.
W lutym 2013 r. premier Donald Tusk był w euforii po udanych negocjacjach z Brukselą w sprawie nowego budżetu. „Polska dostanie w sumie 105,8 mld euro w nowej perspektywie. To najszczęśliwszy dzień w moim życiu, większej satysfakcji nie będę już miał" – powiedział. I owszem, w latach 2014–2020 Polska pozostawała największym beneficjentem unijnej polityki spójności spośród wszystkich państw UE. Tyle że tamta perspektywa wcale nie uchroniła Platformy Obywatelskiej przed klęską w 2015 r.
Tuż przed głosowaniem nad ratyfikacją wartego 250 mld zł Funduszu Odbudowy padają głosy, że pozwoli to PiS wygrać kolejne wybory. Tyle tylko, że jak pokazuje historia, taka kalkulacja polityczna nie musi się sprawdzić.
Fundusze zostaną uruchomione najwcześniej w 2022 r., a ich rozliczenie zaplanowane jest do 2058 r. Nie są to pieniądze, które trafią do kieszeni obywateli. Będą to miliardy na duże infrastrukturalne, ekologiczne czy cyfrowe inwestycje, których dobrodziejstwo przeciętny obywatel odczuje pośrednio za kilka, a może i kilkanaście lat.