Przecież gwiazd w polskim ruchu jest aż osiem, więcej niż we Włoszech. Przecież obnoszone po ulicach słowo na „w" jest aż nadto jednoznaczne. Amerykanom wystarczyły cztery lata, aby przejrzeli. A u nas już druga kadencja z widokiem na trzecią. Co poszło nie tak, do jasnej cholery?
Ten, kto pyta o polskiego Bidena, niech odpowie na parę podstawowych pytań. Po pierwsze: gdzie są partie albo potężne ruchy z pełną kasą zdolne do wylansowania kandydata lub przekonania dostatecznej liczby wyborców do głosowania na swoją listę? Po drugie: gdzie są świadomi wyborcy, gotowi oddać głos na partię, która nie całkiem przystaje do ich wyobrażeń, nie składa się z naszych kolesi, ale ma realne szanse pokonania tej, którą uznamy za gorszą? Po trzecie: gdzie są kandydaci na przywódców, a nie na nudnych agitatorów, jakich w polskiej polityce pełno? Jeśli nawet któryś wyrasta, zaraz dostaje po głowie od szefów, bo zagraża ich wygodnym fotelom. Polskie partie – łącznie z PiS – nie są ruchami mającymi jakieś cele i program, ale kanapami, gdzie spokojnie zimują agitatorzy otoczeni kliką konferansjerów i potakiwaczy; dopiero przed wyborami – gdy słupki drgną wabiąco – zlecą się na żer kruki i wrony. Wystarczy trochę krzyku i obiecanek, aby zmobilizować poparcie.
Dziś mamy najgorszy czas w polityce. Prawie trzy lata do wyborów. Nikomu się jeszcze nie chce. Ci, którzy w odpowiednim czasie zechcą, dopiero czają się do skoku. Są mądrzejsi od Hołowni, który niepokornie wyszedł przed szereg. Przez trzy lata nawet słowo „wyp...", z którym dziś latają dziewczyny po ulicach, zostanie zapomniane. „Wyp..." wszyscy, nawet Biedroń i te młode lewicowe posłanki, co już uznały się za fajne i na czasie. Kto nie jest z nami, ten przeciw nam! Ale wszak my, dziadersi, pamiętamy, że niegdyś demonstranci zapraszali: „Chodźcie z nami!". Wtedy na pewno byłoby bliżej do polskiego Bidena.