Polityczne porozumienie między Pawłem Kukizem a Janem Krzysztofem Ardanowskim, który ogłosił budowę nowej partii poza PiS, na pierwszy rzut oka wygląda jak kolejne mało istotne działanie politycznego planktonu. W dodatku jest ciosem w strategię, którą od październikowych wyborów przyjął Jarosław Kaczyński – czyli kursu na zjednoczenie wszystkich środowisk politycznych wokół PiS. Kaczyński tę strategię realizuje konsekwentnie, najpierw wchłonął Republikanów Adama Bielana, teraz trwa proces rozbioru Suwerennej Polski Zbigniewa Ziobry, której posłowie są przez Patryka Jakiego przeprowadzani specjalną kładką do PiS. Kaczyński uznał, że w czasie pozostawania w opozycji ważna jest konsolidacja.
Nie wszyscy w PiS zgadzają się z Kaczyńskim, że cała prawica powinna się zjednoczyć wokół Prawa i Sprawiedliwości
Ale – jak wynika z informacji „Rzeczpospolitej” – nie wszyscy w PiS uważają strategię Kaczyńskiego za słuszną. Nie wszystkich też martwi fakt, że poza PiS powstają nowe środowiska polityczne. Powód? Niektórzy w kierownictwie partii zdają sobie sprawę z tego, jak bardzo zużyła się ona podczas ośmiu lat rządów. Niektórzy się do niej rozczarowali wcześniej, inni później, część wyborców odpływa teraz, słysząc o różnych aferach – nawet jeśli PiS twierdzi, że żadnych afer nie było.
Rozumowanie jest więc takie: na razie niech sobie istnieją różne środowiska prawicowe orbitujące wokół PiS. Bo mogą się przydać PiS w dwóch sytuacjach. Pierwsza to wybory prezydenckie – wszak decydująca w nich będzie druga tura. Jak przypominają w partii Kaczyńskiego, nie byłoby zwycięstwa Andrzeja Dudy w 2015 roku, gdyby nie świetny wynik Pawła Kukiza, który w pierwszej turze dostał 21 proc. głosów. I to duża część z tych 3 milionów osób, które na niego zagłosowały w pierwszej turze, ponieważ chcieli zmian, przeniosła poparcie na Dudę w turze drugiej. Kukiz zaktywizował część wyborców, którzy by w ogóle nie poszli do urn, a skoro poszli już w turze pierwszej, to pomogli Dudzie wygrać wybory. I są w PiS ludzie, którzy uważają, że tak samo może być w 2025 roku. Wygra ten, komu uda się między pierwszą a drugą turą przyciągnąć do siebie elektorat konkurentów z pierwszej tury. Mniejsi prawicowi kandydaci, jak choćby Ardanowski, mogą więc zmobilizować nawet po kilkaset tysięcy głosów, a potem przenieść je na kandydata PiS.
Czytaj więcej
Wybory lokalne w PiS nigdy nie cieszyły się dużym zainteresowaniem mediów w przeciwieństwie do analogicznych wyborów w PO. W tym roku może być jednak inaczej.
PiS musiał oddać władzę w 2023 r., bo nie miał koalicjanta. Czy wyciągnie wnioski?
Drugą sytuacją z przeszłości, na którą wskazują nasi rozmówcy, to wybory z 15 października, które pokazały, że rządzi nie ten, kto wygrywa wybory, ale ten, kto może zbudować koalicję. Bez Trzeciej Drogi nie byłoby dziś rządu Donalda Tuska. PiS zaś żadnych zdolności koalicyjnych nie miał. Z tej perspektywy – a przecież wybory są dopiero za trzy lata – mniejsze partie są warunkiem tego, by PiS do władzy mógł powrócić. Bo PiS jako monolit na prawicy albo dostanie większość samodzielną, albo nie będzie rządzić wcale. I jako największa z grupy partii prawicowych może wrócić do władzy w 2027 roku, jeśli Platformie powinie się noga, a Donald Tusk wcześniej „skonsumuje” koalicjantów i sam nie będzie miał samodzielnej większości.