Po wyborach duża część mediów serwuje sensacje: kto obejmie jaki urząd, kto się „spakuje”. Łatwo się nam przez to czuć biernymi widzami politycznej gry, których ta znów podzieli po staremu. A przecież możemy sami zacząć od nowa.
Śmiem proponować zmianę w patrzeniu na współrodaków, ryzykując czyjś odruch ironii: idealista… Śmiem, bo 15 października głosowaliśmy w oczekiwaniu przełomu najsilniejszego od 1989 roku. Bez tak mocno rozbudzonych lęków albo nadziei nie stalibyśmy tamtego dnia w tak długich kolejkach.
Tę w moim lokalu wyborczym otaczała krzątanina i trudniej niż zwykle było przyjrzeć się innym wyborcom. Słabiej odczułem fascynującą mnie od dawna sprzeczność: każda z głosujących osób widoczna tak wyraźnie, a jej wybór tak nieodgadniony. Tym razem w kolejce długowłosy student przede mną i niepozorny okularnik za mną, co chwila przesłaniani przez zmierzających do urny, pozostali jak inni polityczną zagadką. Tylko brzuchacz obok, noszący żałobę za paznokciami, i jego wiekowa, smutno ubrana matka coś ujawnili. Nie przyjmując karty do referendum, zaprzeczyli moim domysłom. A może stereotypom?
Warszawka, lud smoleński, lemingi, mohery. Czy stereotypy muszą dzielić Polaków?
Pozory myliły, twarze nie dawały poznać opcji. Dlaczego o tym wspominam? Dlatego, że tamtej niedzieli w lokalach wyborczych wyjątkowo licznie widzieliśmy cudze twarze. A wymowa poszczególnej twarzy rozprasza stereotyp. W tym szansa na przełom – jeśli tylko w nią teraz uwierzymy.
Bo współrodaków oddalają od siebie właśnie stereotypy. Tych u nas nie brak: „warszawka” albo „lud smoleński”, „lemingi” albo „mohery”, „elity III RP” albo „janusze”... To zawsze jacyś tamci, w swojej inności odlegli jak tłum na nieostrej fotografii. Komu chciałoby się zgadywać, z jak różnych przeżyć czerpią poglądy, z jak osobistych pobudek je wyrażają. Nie widać ich twarzy. A tylko kogoś bez twarzy wlicza się w bezwolną masę odmieńców.