Chciałbym zacząć jeszcze przed początkiem. Zanim jeszcze właściwy seans się rozpoczął, widownia wysłuchała tradycyjnego komunikatu w ramach kampanii społecznej „Legalna Kultura”. Maja Ostaszewska podziękowała zebranym w sali kinowej za to, że nie ulegli pokusie piractwa i na tym samym oddechu, choć zupełnie zmieniając rejestr, dodała, że „wybór jest prosty, to wybór między dobrem a złem”. Ta krótka wypowiedź nadaje ton temu, co będziemy oglądać przez następnie dwie i pół godziny.
„Zielona granica” nie jest kinem moralnego niepokoju, lecz kinem moralnych pewników
Nie ma tutaj zmagania się z dylematem moralnym, bo żaden dylemat nie istnieje. Jest tylko świat pogrążony w mroku i są aktywiści, którzy niosą światło. Wybór, przed którym stawia się widza, jest równie manichejski, co rzekomo oczywisty: albo otwarte granice, albo rasizm. Kto się waha, ten już postawił się poza wąską wspólnotą ludzi przyzwoitych. W tym rozumieniu jest to film nie tyle nawet chrześcijański, jak powtarza po sobie wielu recenzentów, ale głęboko postchrześcijański. Główna bohaterka dokonuje aktu świeckiego nawrócenia, dołączając do aktywistów, aby w ostatnim akcie nawet ich opuścić, wykonując krok w kierunku świeckiej świętości uzyskanej przez męczeństwo. Zgoda, że jest to męczeństwo na pluszowym krzyżu, bo spotykają ją raczej skrajne niedogodności niż prawdziwe cierpienie, ale nadal dała ona świadectwo i łoży ofiarę, co wystarczy, aby zawstydzić bierność jej bogatych, wielkomiejskich znajomych, którzy myślą, że są dobrymi ludźmi, bo „zawsze głosowali na Platformę”.
Czytaj więcej
„Wybór jest prosty – dobro albo zło” – informuje na samym początku „Zielonej Granicy” Maja Ostaszewska. I to jedno, krótkie zdanie, definiuje cały ten film. Zamyka go w manichejskim podziale, rozdaje role, które odegrane zostaną nie tylko przez kolejne dwie i pół godziny, ale też po wyjściu z kina.
Wbrew pozorom jednak pochodzenie klasowe jest tu być może nie niezawodnym, ale jednak całkiem dobrym predykatorem tego, czy człowiek jest przeznaczony do zbawienia czy potępienia. „Warszawianie”, nawet jeśli zawodzą na gruncie moralnym, są jednak zdolni do odróżniania dobra od zła. „Miejscowi”, ludność Podlasia, z grona której rekrutują się tak mundurowi, jak i cywile, próbujący sobie radzić z sytuacją na granicy, w większości zdają się być zbyt prymitywni nawet na to, aby być prawdziwie źli. Otumanieni wódką i rządową propagandą reagują na to, co widzą, w najlepszym razie zobojętnieniem, a w najgorszym: napędzaną ślepym rasizmem nienawiścią. Dla tej drugiej postawy emblematyczna jest scena z polskim strażnikiem granicznym, który celowo rozbija termos, tak aby uchodźca pokaleczył sobie usta szkłem. W moich oczach wyglądało to jak cytat z uderzająco podobnego kadru w filmie „Salo, czyli 120 dni Sodomy” Pier Paolo Pasoliniego, tyle że tam zabawiał się w ten sposób faszystowski zwyrodnialec. W ten sposób powraca topos znany nam z „Campo di Fiori” Czesława Miłosza i „Listy Schindlera” Stevena Spielberga, ale w nowym wydaniu: Białorusini to Niemcy, uchodźcy to Żydzi, a Polak, cóż, pijany na karuzeli w dniu rzezi. Są wyjątki, wcale nie nieliczne, ten film ma swoich „sprawiedliwych” po polskiej stronie. Ale nie umiem sobie wyobrazić, aby zagraniczny widz wyszedł z kina lepiej ustosunkowany do naszego narodu niż przed seansem.
„Zielona granica” nie jest obrazem prawdziwym, jeśli stwierdzimy, że prawda to całość
Agnieszka Holland twierdzi, że każde z tych ujęć oparte jest na doniesieniach, do których dotarł jej researcher. Scena z termosem także. Nie mam powodów, aby jej słowa podważać. Powiem jednak, że jeśli reżyserka miała tego rodzaju paradokumentalne aspiracje, a jej ambicją była pokazać prawdę o tym, co działo i dzieje się na granicy z Białorusią, to trudno nie odnieść wrażenia, że pokazała jedynie część prawdy. Tymczasem prawda znaczy całość. Mężczyzna ciskający kamienie zza płotu granicznego, który ranił siedmiu polskich funkcjonariuszy, jest tak samo rzeczywisty, jak kobieta w ciąży, który poroniła w ciemnym lesie po tym, jak wypchnięto ją z powrotem na białoruską stronę. Mało tego: czy nie zrozumielibyśmy postaw naszych mundurowych i cywilów lepiej, gdyby jedna i druga scena zmieściła się w filmie? Albo gdyby pokazać tysiąc młodych mężczyzn napierających na granicę bądź kilkudziesięciu z nich szarpiących za klamki domów, gdzieś w odludnej wsi pogrążonej w nocy? Wtedy nerwowość pogranicznika, nieufność rolnika dałoby się wytłumaczyć czymś innym niż tylko rasizmem. Lepiej wtedy pojęlibyśmy też tragizm położenia samotnej kobiety z Afganistanu czy rodziny z Syrii, którzy zostają wrzuceni w sam środek tego chaosu. Pytanie, które nasuwa się samo, mianowicie o realność projektu integracji i zapewnienia godnego życia nieokreślonej ilości przybyszów z Azji i Afryki, wychodzi poza zakres filmu, choć ostatnie sceny zdają się sugerować, że nie byłoby z tym żadnego problemu, bo są oni bardziej ludzcy i po prostu sympatyczniejsi od ludności, którą już w Polsce mamy.