Mało która zapowiedź z trwającej już na 100 proc. kampanii wyborczej wzbudziła takie emocje, jak propozycja Donalda Tuska, by wprowadzić czterodniowy tydzień pracy (choć zaznaczył, że chodzi na razie o pilotaż). PiS i wspierający go ekosystem medialny popełnili poważny błąd, ostro tę obietnicę krytykując, bo dzięki temu tylko nagłośnili ten koncept, który w efekcie dotarł do znacznie szerszego grona odbiorców.
Ta obietnica przebiła się znacznie lepiej niż ta dotycząca inflacji. Zapowiedź, że inflacja skończy się wraz z rządami PiS, jest bowiem cokolwiek populistyczna. Oczywiście prezes NBP Adam Glapiński jest wdzięcznym obiektem ataków dla opozycji, stąd bicie w niego oraz w obóz rządzący i obwinianie ich o inflację może przyczynić się do erozji poparcia dla PiS. Nawet nie chodzi o to, że dotychczasowi wyborcy swój głos przerzucą na Platformę Obywatelską, co raczej o to, że nie pójdą na wybory. Słabością tej taktyki jest jednak istnienie krajów, w których inflacja jest wyższa niż w Polsce (na przykład w państwach bałtyckich), choć nie ma tam Kaczyńskiego, co pokazuje ograniczenie politycznego wykorzystywania tematu inflacji, choć bez wątpienia to sprawa, która dziś Polaków najmocniej zajmuje.
KO puszcza oko do najmłodszego elektoratu, który wcale nie chce harować po 16 godzin na dobę
Dyskusja o czterodniowym tygodniu pracy jest dla Platformy jednak znacznie wygodniejsza. I to z wielu powodów. Po pierwsze, odbiera tlen lewicy. Tusk stara się pokazać, że lewica jest niepotrzebna, skoro PO jest w stanie wychodzić z propozycjami progresywnej agendy (zgłaszane przez posłanki KO propozycje dotyczące legalizacji aborcji czy pomysły socjalne w stylu właśnie skracania tygodnia pracy). Przesuwanie się w lewo ma też pewne ryzyka związane z dezorientacją antypisowskiego elektoratu umiarkowanego, ale to osobna kwestia.
Ale tym ruchem PO może też obejść z lewej strony nawet PiS. A nawet śmielej wejść na jego terytorium, przełamać monopol na opowieść o polskiej transformacji. Jak kiedyś zauważył Paweł Musiałek z Klubu Jagiellońskiego, istotą polityki socjalnej PiS było przesłanie: transformacja się skończyła, skończyły się czasy zaciskania pasa i akumulowania kapitału. Przyszedł czas na konsumpcję owoców polskiej transformacji. Choć PiS był tu niekonsekwentny, ponieważ czasy sprzed 2015 r. przedstawiał jako Polskę w ruinie, a jednocześnie przekonywał, że pora korzystać ze zdobyczy wypracowanych za czasów transformacji. Ale ta niekoherencja nie miała aż tak dużego znaczenia. Bo ta narracja pozwalała obsadzić PO i Donalda Tuska w roli bezdusznych liberałów kontynuujących terapię szokową Leszka Balcerowicza, po których dopiero przyszedł PiS i zaczął myśleć o obywatelach.