Na początku 2020 r. wzrosły ceny płacone przez gospodarstwa domowe za energię elektryczną: w styczniu średnio o 7,6 proc., w lutym o dalsze 3,8 proc. Efekt: w grudniu 2020 r. ceny elektryczności były wyższe niż przed rokiem aż o 11,7 proc.
W tym samym czasie ogólny wskaźnik cen towarów i usług konsumpcyjnych wyniósł odpowiednio jedynie 2,4 proc. (w tym żywność zaledwie 0,8 proc.). Kontrast między ogólnym wskaźnikiem cen a wskaźnikiem cen prądu należy wywieść z różnicy pomiędzy mechanizmami kształtowania się cen w segmentach gospodarki. W dominującym segmencie wolnorynkowym (konkurencyjny) ceny rosną umiarkowanie, co odzwierciedla stagnację wydatków (i dochodów) gospodarstw domowych.
Dyscyplinie rynkowej nie podlega sektor wytwarzania i dystrybucji prądu (elektroenergetyka). Sektor ten jest zdominowany przez kartel kilku państwowych koncernów, które podzieliły się rynkiem krajowym. Zarządy tych koncernów w istocie są przedstawicielami rządu, ponadto działają w „porozumieniu" z państwowym urzędem regulacyjnym. W ostatecznej instancji to więc rząd decyduje o skali podwyżek cen prądu – i ponosi za nie odpowiedzialność.
Uzasadnień podwyżek cen prądu nie brakuje. Logika niektórych z nich bywa pokrętna i nie wytrzymuje konfrontacji z faktami. Mam tu na myśli pogląd, że w związku z bogaceniem się społeczeństwa należy dążyć do tego, by wzrastał udział wydatków na energię w ogólnym „koszyku" wydatków konsumpcyjnych. Prawda jest taka, że podwyżki cen energii doprowadziły do spadku udziału energii w naszym „koszyku". Wg GUS aż do połowy 2014 r. udział ten wynosił ponad 12 proc. Potem się obniżał. Obecnie wynosi on 10 proc.!