Trudno znaleźć w historii homo sapiens czas, gdy nie piliśmy napojów odurzających. Najstarsze informacje dają szeroki przegląd piw i win. Można powiedzieć, że swoje już wypiliśmy, że wystarczy. Tyle że wcale nie chcemy przestać!
Ograniczać spożycie trzeba z wyczuciem. Prohibicja w USA doprowadziła do rozkwitu świata przestępczego, który bogacił się na nielegalnej produkcji i imporcie alkoholu. A społeczeństwo dalej piło. Radykalne ograniczanie spożycia okazało się rażąco nieefektywne.
W zdrowiu publicznym jest określenie prewencji pierwotnej, eliminacji czynnika ryzyka. To droga edukacji od dzieciństwa, w długiej perspektywie skuteczna. Dla pełnego efektu potrzeba jednak stabilnego programu i jednego pokolenia.
Jest też druga droga. Jako że szkodliwość alkoholu dla organizmu jest proporcjonalna do wypitej ilości, ograniczanie jej zmniejsza niebezpieczeństwo zdrowotne. Ten liberalny, acz pragmatyczny punkt widzenia aprobuje Światowa Organizacja Zdrowia (WHO). W celach zdrowotnych określonych w celach zrównoważonego rozwoju mówi się o zmniejszeniu szkody zdrowotnej poprzez ograniczenie „szkodliwego spożycia alkoholu". Ma ono definicję: w przypadku mężczyzn za niosące małe ryzyko zdrowotne uważa się spożywanie do 40 g czystego etanolu dziennie, najwyżej przez pięć dni w tygodniu. W przypadku kobiet to 20 g dziennie. Wyższe ilości to spożycie szkodliwe.
W jego redukcji Polacy odnieśli sukces. Jesteśmy na 17. miejscu w rankingu spożycia alkoholu per capita (im niższa pozycja, tym lepiej), a był okres, gdy Polska zajmowała niechlubne miejsce na podium. Spożycie napojów wysokoprocentowych spadało przez ćwierć wieku – od końca lat 80.