Koronawirus zatrzymał gospodarkę, zamroził działalność ogromnej części biznesów, pozrywał łańcuchy dostaw, napędził bezrobocie. Rządy na całym świecie walczą o utrzymanie płynności firm i uratowanie jak największej liczby miejsc pracy. Programy wsparcia gospodarki oceniane są już na biliony dolarów. Firmy mogą liczyć na tanie kredyty i pożyczki, często bezzwrotne, dopłaty do utrzymywanych miejsc pracy, rekompensaty za przestoje. Są zwalniane z podatków i składek na ubezpieczenia. Aby to sfinansować, rządy i banki centralne przygotowują emisje obligacji, zwiększają zadłużenie. Starają się przy tym nie doprowadzić do katastrofy finansowej. Wszystko to pochłania czas i energię. Tym bardziej że przecież nie zakończyła się jeszcze walka z wirusem w szpitalach i placówkach medycznych.
Większość krajów stopniowo odmraża już swoje gospodarki. Trwa rozruch kolejnych branż i sektorów. Bo lockdown nie może trwać bez końca. Ludzie muszą wrócić do pracy, do normalnego życia, muszą zacząć zarabiać. Wszystko to wymaga precyzyjnych ustaleń, debat eksperckich, wnikliwego monitorowania sytuacji.
Wydawałoby się, że pracy dla rządu jest aż nadto i że niepewność co do przyszłości powinna hamować zapędy do wymiany kierownictwa firm. Zwłaszcza tych dużych. Tak jest na przykład w USA. Ale nie w Polsce. U nas od kilku miesięcy, po zeszłorocznych wyborach, karuzela kadrowa w firmach z udziałem Skarbu Państwa nabiera tempa. Złośliwi mówią, że właśnie w tym celu tworzono przecież Ministerstwo Aktywów Państwowych. Do dymisji podają się więc prezesi kolejnych wielkich firm: PZU, Puław, Pekao czy Alior Banku. Często są to przy tym dymisje zaskakujące. Pracę tracą także prezesi spółek, które radziły sobie dotąd zupełnie dobrze. Na ich miejsce przychodzą ludzie, którzy wcześniej nie kierowali wielkimi firmami. Rząd nie tłumaczy powodów zmian. Wymieniani są przy tym swoi na swoich, bo poza bodaj jednym wyjątkiem PiS już dawno obsadził spółki Skarbu Państwa ludźmi ze swojego rozdania. Zmiany to więc efekt tarć wewnątrz koalicji rządzącej.
Smaczku, albo może raczej niesmaczku, tej sytuacji dodaje fakt, że na czele resortu aktywów państwowych stoi Jacek Sasin. Polityk zaangażowany w przygotowanie majowych wyborów prezydenckich. To on stał na pierwszej linii walki o ich przeprowadzenie 10 maja. Tu rykoszetem dostał zresztą szef Poczty Polskiej, któremu nie podobało się to, że miała ona aktywnie uczestniczyć w wyborach. I tę dymisję można jeszcze jakoś od biedy zrozumieć – prezes sprzeciwił się właścicielowi. Ostatecznie wybory nie doszły do skutku.
Nie zaszkodziło to Sasinowi. W tym tygodniu był już na Śląsku wśród górników. To tam mamy główne ognisko epidemii. Można więc powiedzieć, że minister robi to, co do niego należy. Ale to nie oznacza, że lada chwila pracy nie stracą kolejni prezesi. Psy szczekają, karawana jedzie dalej. Albo raczej karuzela nadal się kręci.