Od lat jestem pod głębokim wrażeniem strategii komunikacyjnej Narodowego Banku Polskiego. Choć prezes zażarcie broni się przed ujawnieniem, ile płaci (z naszych pieniędzy) swym wybitnym specom od reklamy i PR, sądzę, że ich pomysłowość i najwyższy profesjonalizm warte są każdego płaconego im złotego. Ekonomiści uznają, że komunikacja banku centralnego ma kluczowe znaczenie dla jego wiarygodności, a zatem dla skuteczności polityki pieniężnej. Kiedy nie wystarczą same wirtuozerskie występy samego prezesa, trzeba sięgnąć i po inne środki.
Obecna nowość polega na tym, że prezes NBP komunikuje się z premierem za pomocą listów, awizowanych nie na poczcie, ale w „Financial Timesie”. Może to się nie podobać prezydentowi, który już dawno stwierdził, że nie wolno rozmawiać o polskich sprawach „w jakichś obcych językach”, ale trudno, list ma rozwiązać poważny spór pomiędzy instytucjami państwa.
Większym problemem jest to, że list może do adresata nie dotrzeć (zwłaszcza niewysłany). Można oczywiście treść listu wydrukować na bannerze na fasadzie budynku NBP (tak jak poprzednio, kiedy to przekonano rynek, że polityka NBP jest doskonała, a każdy, kto mówi inaczej, jest agentem Kremla). Ale premier nadal może się wykręcić, twierdząc, że nie był na placu Powstańców Warszawy.
Podrzuciłbym więc nowy pomysł: a może wysłać nad siedzibę rządu samolot ciągnący banner z listem? Albo umieścić go na bandzie stadionu, w czasie meczu reprezentacji? Tu się premier łatwo nie wykręci, bo wszyscy wiedzą, że ogląda mecze.
Kontakt premiera z prezesem jest jednak naprawdę ważny, bo w końcu po raz pierwszy w historii szefowi NBP grozi Trybunał Stanu. Muszę przyznać, że samo sformułowanie wniosku mnie nie zachwyca – pomieszano w nim dwa fundamentalne zarzuty konstytucyjne z szeregiem zarzutów relatywnie mało istotnych (takich, którymi, jeśli są uzasadnione, po prostu powinien zająć się prokurator, np. tym, czy prezes miał prawo wypłacić sobie premie).