Przez tygodnie tankowaliśmy benzynę i diesla po 5,99 zł za litr, ale w jakiś cudowny sposób ceny na stacjach już dzień po wyborach dostały skrzydeł i pięły się coraz wyżej: 6,14 zł, 6,40 zł, ostatnio widziałem nawet 6,56 zł. Czuję, że niezadługo zobaczymy siódemkę na dystrybutorze. I oby na tym się skończyło, bo nasz narodowy czebol Orlen po rozbiorze konkurenta z Gdańska (Lotos) rządzi cenami jak chce. Nie wątpię, że powetuje sobie teraz straty na wyborczej „promocji”.
Do falowania cen paliw na stacjach jesteśmy już przyzwyczajeni i poza wyborczą promocją nie budzi to emocji. Bolesny powrót do rzeczywistości czeka nas jednak także w innym sektorze rynku energii. Zamrożenie cen prądu dla gospodarstw domowych obowiązuje tylko do końca roku, więc nowa ekipa rządowa stanie przed nie lada wyzwaniem: mrozić dalej czy jednak dopuścić odwilż i narazić się wyborcom. Gdyby ceny skalkulować po bożemu, tak jak rynek hurtowy energii dyktuje, musiałyby skoczyć nawet o 60–70 proc.
To – w wymiarze politycznym – gwałtownie skróciłoby miesiąc miodowy nowej władzy, która ma przecież przed sobą jeszcze w 2024 r. na wiosnę wybory samorządowe i europejskie. W wymiarze społecznym zaś tak duża podwyżka oznaczałaby gigantyczny szok, spowodowany skokowym wzrostem kosztów utrzymania mieszkań, który przy okazji wywołałby istotny impuls inflacyjny. Dlatego stawiam dolary przeciwko orzechom, że powrót stawek za prąd do normalności odbędzie się na raty, rozłożony na wiele kwartałów. Ale podwyżek w dalszej perspektywie nie unikniemy.
Czytaj więcej
Prognozy Urzędu Regulacji Energetyki wskazują, że bez mechanizmów osłonowych wartość rachunku za prąd może w 2024 roku wzrosnąć aż o 60–70 proc.
Po pierwsze, zamrożenie cen na stałe oznaczałoby powrót do znanego z PRL systemu nakazowo-rozdzielczego, gdzie cena nie ma nic wspólnego ze stawką rynkową oraz kosztami wytwarzania. I w praktyce zależy od lidera rządzącej partii.