Gdy za oknem słońce, moja domowa fotowoltaika pracuje w pocie czoła z mocą blisko 9 kW. Mam to szczęście, że jestem prosumentem i operator nie odmówił mi przyłączenia do sieci, co zdarza się profesjonalnym fotofarmom w całej Polsce. Ani też nie wyłącza paneli, co zdarza się u moich kuzynów na Dolnym Śląsku, gdy niedoinwestowana sieć pada.
Mój operator inwestuje w okoliczną sieć, która daje radę, choć panele pojawiają się wręcz seryjnie na kolejnych dachach. Robi to z dwóch powodów. Po pierwsze, w wielkim mieście zapotrzebowanie na prąd rośnie wtedy, gdy słońce w zenicie, a klimatyzacja szaleje. A po drugie, nie ma elektrowni węglowych, których interesów miałby bronić przed konkurencją OZE.
Inne koncerny energetyczne w Polsce – państwowe – są pionowo zintegrowane: od wytwarzania energii z węgla po jej sprzedaż. I nie jest w ich interesie inwestowanie w sieci, z których skorzystaliby rywale z OZE. Ci – gdy już zainwestują w farmy wiatrowe czy solarne – produkują prąd tanio, bo „paliwo” mają za darmo.
Czytaj więcej
Inwestycje w krajową infrastrukturę energetyczną rosną z roku na rok. Jeszcze szybciej wydłuża się jednak kolejka chętnych do podłączenia nowych, dużych instalacji OZE.
Władze mogłyby zmusić koncerny do inwestycji, skoro gros energetyki należy w Polsce do Skarbu Państwa. Jest też regulatorem energetyki i ma narzędzia antymonopolowe. Niestety, łączenie tych funkcji z rolą właściciela nam szkodzi. Bo politycy liczą głównie głosy, a lobby węglowe to z rodzinami pół miliona osób. M.in. dlatego od 2016 r. mieliśmy ustawowy kaganiec na wiatraki.