Wieczór na dzień przed atakiem Rosji na Ukrainę. Ulica Francuska, Saska Kępa, godzina mniej więcej 20. Pełne restauracje i kawiarnie, na zewnątrz ludzie spacerujący i przemieszczający się między lokalami. Wielkomiejska norma.
Kilka dni później. Wojna w Ukrainie już trwa. Znajomy spoza Warszawy chce zobaczyć Saską Kępę, więc ruszamy na Francuską. „To główna ulica tej dzielnicy, kawę, i nie tylko, pijała tu Agnieszka Osiecka, bardzo popularne miejsce, mnóstwo ludzi, zobaczysz” – zachwalam. Jedziemy. I najpierw zdziwienie, a potem niemal szok: ulica wygląda na wyludnioną, w restauracjach i cukierniach pustki. Znajomy wyciąga smartfona i sprawdza wiadomości. „Może i u nas coś się stało, a my nie wiemy, bo jedziemy samochodem, rozmawiamy i nie słuchamy radia” – mówi. I nie jest to, niestety, żart, tylko prawdziwy niepokój.
Wojna u nas co prawda nie wybuchła (aż strach dopisać „na razie”), ale Polakom udzieliła się jej atmosfera i doniesienia na temat rosyjskiego barbarzyństwa w Ukrainie, losu zabijanych i tracących dobytek cywilów. Do tego doszły obrazy, których nie widzimy w telewizji czy internecie, ale tuż obok: tysiące przerażonych uchodźców koczujących na dworcach kolejowych, matek z płaczącymi dziećmi, wolontariuszy rozdających im posiłki i podstawowe artykuły higieniczne.
To nie jest nastrój do przesiadywania w restauracyjkach i modnych knajpkach. Dlatego branża gastronomiczna tuż po ataku Rosji na Ukrainę i tuż po exodusie ludności cywilnej do Polski odnotowała duży odpływ gości. Restauratorzy, boleśnie doświadczeni wcześniej przez pandemię i lockdowny, potem przez inflację, teraz znów muszą szukać sposobów, jak przetrwać. Klienci powoli wracają, ale jednak jest ich mniej. Co zrozumiałe, bo przecież trudno rozsmakowywać się cappuccino crème brûlée, gdy 20 kilometrów od polskiej granicy bomby spadają niewinnym ludziom na głowy.