Unijne miliardy „wywalczone" dla kraju cieszą zarówno rząd, jak i jego oponentów. Jak się zdaje, nikt nie wątpi, że dobrze posłużą gospodarce. Jasne, zawsze przyjemniej dostać więcej pieniędzy niż mniej. Mam jednak wątpliwości co do realnych efektów miliardów, które mają trafić do Polski.
Po pierwsze, istnieje przekonanie, że przyczynią się one do wydatnego przyspieszenia inwestycyjnego. W świetle doświadczeń przekonanie to jest nieuzasadnione. W latach 2004–2019 gros płatności netto trafiających do Polski można zakwalifikować jako mające przeznaczenie inwestycyjne. Szacuję, że musiało je mieć ok. 100 mld euro z ogólnej sumy 120 mld euro. Jednak udział inwestycji w PKB był niski (19,8 proc.), mniejszy niż w czasie przygotowań do wejścia do UE (1998–2003), gdy wynosił 21,5 proc. Nawet „za Jaruzelskiego", w kryzysie lat 80., było to 20,9 proc.
Owszem, od 2004 r. obserwujemy wzrost udziału inwestycji sektora publicznego (średnio do 4,4 proc. PKB z 3 proc. w latach 1998–2003). Jednocześnie spadł jednak udział inwestycji sektora prywatnego (z 18,5 proc. do 15,4 proc.). Nie bagatelizuję korzyści z upiększania centrów miast nowymi wodotryskami, okalania dróg płotami dźwiękochłonnymi itp. Jednak ostatecznie o przyszłości gospodarczej kraju decyduje kapitał produkcyjny inwestowany przez sektor prywatny. Transfery z UE nic tu nie poprawiły, nowego kapitału prywatnego jest mało.
W kontekście rozważań o skutkach napływu „środków pomocowych" nie od rzeczy będzie przywołać doświadczenie niemieckie. Od zjednoczenia Niemiec w 1991 r. ich władze wpompowały w d. NRD transfery, dotacje itp. sięgające 2 bln euro, lekko licząc. I nie postawiło to gospodarki wschodu Niemiec na nogi.