– Gdzie jest sos teriyaki? Ktoś mi go znowu przestawił – dobiega z kuchni głos mojego młodszego syna, który w czasie kolejnych lockdownów odkrył w sobie talent kucharski. Ściga się z moją żoną na coraz to bardziej wyszukane potrawy kuchni z całego świata, których nazw nawet nie potrafię wymienić. Tak oto w naszej dużej rodzinie znane powiedzenie zmienia treść na: „gdzie kucharek sześć, tam jest co jeść".
W mniejszych rodzinach trudniej jednak dzielić obowiązki kuchenne, a single – jeśli nie mają talentu kulinarnego – są wręcz skazani są na dostawy posiłków, które – jak wynika z dzisiejszego raportu – biły rekordy w pandemicznym roku 2020. Ich wartość urosła o ponad 40 proc. do niemal 10 mld zł.
Z jednej strony dla wielu restauracji i barów wejście w tę niszę stało się narzędziem broni przed plajtą, gdy rząd nakazał zamknięcie lokali gastronomicznych. Gorzej mają knajpki z górnej półki, których wysublimowane dania nie nadają się do transportu, a równie ważną atrakcją była atmosfera lokalu. Z drugiej jednak strony pojawił się w Polsce całkiem nowy format – obecne wyłącznie w sieci restauracje wirtualne.
Na straconej pozycji znalazły się bistra w biurowcach i w dzielnicach biurowych. Lwia część ich klientów nie wróciła nawet w czasie luzowania obostrzeń covidowych. Pustkami świecą tam całe fragmenty ulic. To okazja dla tych, którzy zechcą wejść w ten biznes, gdy pandemia się wreszcie skończy.
Na razie jednak trwa trzeci lockdown, duża część Polaków pracuje z domu. I pichci posiłki, bądź zamawia ich dostawę. I jedno, i drugie powoduje wzrost ilości śmieci komunalnych. Odczuwają to organizujące ich wywóz samorządy. Przy czym konsumenci, choć poprzez opłaty zbierane przez miasta i gminy pokrywają cały koszt utylizacji śmieci, nie mają żadnego wpływu na to, jak dostawcy pakują gotowe posiłki lub żywność do samodzielnego ich wykonania. To paradoks pierwszy.