Rok temu w połowie maja branża meblowa – zasłużenie nazywana polską eksportową lokomotywą – wychodziła z pierwszego covidowego lockdownu. Przedsiębiorcy po okrągłej dekadzie wzrostu byli w szoku, bo mieli za sobą bezprecedensowe blokady na granicach, pozamykane sklepy, zastopowany handel meblami w całej Europie i na świecie. Do tego fabryczne magazyny pełne niedostarczonych mebli, zawieszone zagraniczne i krajowe kontrakty. Załogi pełne obaw o przyszłość odliczały bezproduktywne godziny na postojowym. Wielu pańskich kolegów z firm, w których zapadła martwa cisza, zastanawiało się – zwalniać ludzi czy nie. W Meble Wójcik zwalnialiście?
W mojej firmie, która specjalizuje się w produkcji mebli skrzyniowych do samodzielnego montażu, z eksportem sięgającym 75–80 proc. rocznej produkcji, nawet w krytycznych momentach covidowego kryzysu nie zdecydowaliśmy się na redukcję zatrudnienia.
W trzech naszych fabrykach były jedynie okresy zawieszenia pracy. Okazało się, że to była słuszna decyzja, bo gdy blokady i obostrzenia zniesiono, blisko 1600-osobowa załoga w prawie niezmienionym składzie mogła wznowić produkcję.
O letnim przyspieszeniu w 2020 roku w fabrykach mebli krążyły legendy. Jak tylko otworzono granice i ruszył kontraktowy eksport, branża zaczęła błyskawicznie odrabiać straty. Tamtego lata meblarze ruszyli do maszyn, zapomnieli o wakacjach...
No nie, aż tak bezstresowo nie było. Rzeczywiście, szybko staraliśmy się odrobić zaległości. Z Polski i z zagranicy, przede wszystkim z Niemiec i Austrii – gdzie Meble Wójcik mają swój główny rynek – posypały się nowe zlecenia, bo na Zachodzie handel najwyraźniej odreagował po pierwszych lockdownach.