„Petera Grimesa” Beniamina Brittena przygotowuje pan w Operze Narodowej, jeżdżąc w tym samym czasie do Nowego Jorku, gdzie w Metropolitan rozpoczął pan już pracę nad wystawieniem „Mocy przeznaczenia” Verdiego.
Sytuacja, kiedy pracuję obecnie między Warszawą a Nowym Jorkiem, a za chwilę dojdzie jeszcze Lyon, bo tam w październiku mam premierę „Kobiety bez cienia” Straussa, jest fantastyczna, ale i bardzo trudna. Robię ukochane dzieła w najbardziej istotnych miejscach, co daje duże poczucie satysfakcji, ale z drugiej strony to dla mnie bardzo wyczerpujący okres, gdyż na skutek pandemii poprzesuwały się daty. Starałem się robić jedną operę rocznie, bo lubię wnikać w ten świat do końca, mając czas na rozmyślania i poczucie, że wyczerpałem temat. A teraz nastąpiło niesamowite spiętrzenie terminów, a energii musi starczyć na wszystko.
Czytaj więcej
Spektakl Mariusza Trelińskiego ma premierę w Warszawie w piątek, jesienią otworzy operowy sezon w Nowym Jorku.
Ale na „Petera Grimesa” miał pan dużo czasu, tym utworem chciał się pan zająć już dawno.
Rzeczywiście, po raz pierwszy rozmawiałem o nim z Jackiem Kaspszykiem tuż po premierze „Madame Butterfly”, a więc ponad 20 lat temu. Dziś mogę o nim powiedzieć, że w całym moim życiu były dwie opery – „Powder Her Face” Thomasa Adèsa i właśnie „Peter Grimes” – o których wiem, że powinienem je odtworzyć tak, jak zostały napisane, prawie niczego nie interpretując. Jest w nich wszystko, jak być powinno. W większości oper zawsze się z czymś walczy: z sentymentalizmem lub z elementami, które są passé, natomiast tu poziom wieloznaczności, głębia, wyrafinowanie, mieszanka kryminału i poezji sprawiają, że to utwór niezwykły.