Zainteresowanie premierą Opery Wrocławskiej było ogromne, bo też za dzieło z polskiego postanowiła zabrać się sławna aktorka, której wszakże artystyczny kontakt ze sztuką operową polegał dotąd na udziale w sesji zdjęciowej promującej jeden z sezonów narodowej sceny.
Jej reżyserski debiut nie okazał się porażką, ani też Grażyna Szapołowska nie dokonała rewolucji. Na tle ostatnich poczynań wielu reżyserów z kręgu nowego teatru, by wspomnieć choćby Natalię Korczakowską czy Pawła Pasiniego, którzy ostentacyjnie zrywają z kontuszowo-ludową tradycją „Halki”, ten spektakl jest tradycyjny, co nie znaczy wszakże, że staroświecki.
Jedyną nowością interpretacyjną, którą wprowadziła Grażyna Szapołowska, stała się rezygnacja z konfliktu społecznego. Nie ma tu bogatych i biednych, panów i poddanych, zdarzenia rozgrywają w jednej wsi, a kobiety, które upodobał sobie Janusz – Halka i Zofia – są niczym swe lustrzane odbicia.
Taka koncepcja nie znalazła wszakże pogłębienia w reżyserskiej pracy. Relacje między postaciami ukazane zostały sztampowo, emocji w nich niewiele, skoro soliści – niczym w La Scali – starają się śpiewać niemal wyłącznie ze środka sceny (w mediolańskim teatrze z tego miejsca najlepiej ich słychać).
Zamiast siły uczuć widz otrzymuje ładne obrazki tła, starannie zakomponowane kadry w tonacji czarno-białej. To zasługa Brage Martina Jonassena – Norwega, ale związanego z Polską (był ostatnim studentem znakomitego scenografa Andrzeja Kreutz Majewskiego). Dla wszystkich czterech aktów zaproponował niemal zawsze ten sam surowy, skalisty pejzaż górski oraz kostiumy inspirowane folklorem podhalańskim. Zawiedli natomiast twórcy choreografii, szalenie widowiskowe zazwyczaj tańce góralskie tym razem ułożone przez Krzysztofa Trebunię–Tutkę zaczęły się efektownie, ale potem wyparowała z nich energia.