Myśląc o 50. festiwalu w Łńcucie, stwierdziłem z przerażeniem, że jest to również kawał mojego życia, gdyż od drugiego lub trzeciego uczestniczę w nim niezmiennie.
Moja miłość do festiwalu zaczęła się jeszcze, gdy byłem uczniem szkoły muzycznej w Rzeszowie. Zawożono nas autobusem na Dni Muzyki Kameralnej. Był to świetny czas tego festiwalu. Imprezę kojarzę z piękną majową pogodą, otwartymi oknami w sali balowej i sygnaturką bijącą z wieży kościelnej, a na sali ludzie, którzy przejeżdżali tylko słuchać muzyki. To było dość dziwne, bo Dni Muzyki Kameralnej nie były otwierane przez żadne władze i nie były przez nikogo prowadzone. Były to po prostu spotkania prawdziwych melomanów ze świetnymi muzykami. Pamiętam wielkie wydarzenie, bodaj z 1964 roku, gdy do Łańcuta zawitał pierwszy zespół zagraniczny, a był to węgierski zespół Beli Bartoka. Pamiętam też młodego Krzysztofa Pendereckiego, który dyrygował Stabat Mater. Dni Muzyki Kameralnej wspominam jako bardzo miłe spotkania, a słuchacze przychodzili na nie wyłącznie dla muzyki.
Po 20 edycjach Dni Muzyki Kameralnej w Łańcucie pojawił się Bogusław Kaczyński. Zmiany wprowadził kolosalne – przede wszystkim zmienił nazwę festiwalu i plakat, ale Kaczyński zjechał do Łańcuta nie tylko z wielkimi gwiazdami z Polski oraz z całej Europy i świata, lecz także z towarzystwem, czyli ludźmi znanymi i cenionymi w świecie kultury w Polsce, ze świetnymi krytykami muzycznymi. Wszyscy tworzyli zupełnie inny klimat, niż to było podczas Dni Muzyki Kameralnej. W tym czasie elita rzeszowska zauważyła, że na tym festiwalu należy bywać. W pierwszym rzędzie zawsze siedzieli wysocy dostojnicy ówczesnej władzy, co czasami było dosyć śmieszne, bo wyraźnie widać było u nich wysiłek przy wysłuchiwaniu muzyki. Na salę wjechała też telewizja, która nie miała jeszcze tak nowoczesnego oświetlenia jak obecnie. Każda lampa to był przyzwoity grzejnik, a ponieważ istotna była akustyka, w sali balowej wszystkie okna były zamknięte. Bogusław Kaczyński wprowadził do festiwalu zupełnie nowy styl, zupełnie nowy sposób bycia, ale też odrobinę zadęcia. Były przygotowywane specjalne bukieciki, które publiczność rzucała artystom, a artyści byli zachwyceni.
Nie chcę wnikać, dlaczego Bogusław Kaczyński przestał kierować festiwalem w Łańcucie. Zarządzanie festiwalem przejął Wergiliusz Gołąbek, ówczesny dyrektor Filharmonii Rzeszowskiej, i pani Anna Hetmańska, szefowa Biura Koncertowego. To jakby miód na moje serce spłynął, bo w dalszym ciągu festiwal zachował wysoki poziom. Zniknęło to zadęcie, a na salę powróciła chęć słuchania muzyki. Oczywiście za Bogusława Kaczyńskiego również słuchano muzyki, ale w tamtym okresie istotniejszą rzeczą była kreacja czy też ustawienie się obok znaczącej osoby. Za Wergiliusza Gołąbka festiwal nie tylko zachował wysoki poziom, ale też świetną atmosferę. Po każdym z koncertów w mniejszym gronie odbywały się wspaniałe dyskusje o koncercie, o muzyce, sztuce i kulturze. Sławne były spotkania w pokoju hotelowym u Ani Hetmańskiej przy tzw. mamucie – czyli takim dziwnym przekładańcu waflowym – w czasie których dyskutowało się o tym, co się wydarzyło tego wieczoru, co się jeszcze wydarzy.
Był to wspaniały czas festiwalu, zwłaszcza w okresie gdy dyrektorem artystycznym imprezy był Adam Natanek, który przyjeżdżał z żoną, uczennicą Ady Sari, która zawsze potrafiła coś interesującego o niej powiedzieć. Po rezygnacji dyrektora Gołąbka jego miejsce zajęła prof. Marta Wierzbieniec. Obserwując tylko te dwa festiwale, które zorganizowała, jestem przekonany, że poziom i atmosfera tego festiwalu zostaną zachowane.