Wybór wydawał się niemal oczywisty. Czym otworzyć jubileuszową, dwudziestą edycję tego festiwalu, jak nie IX Symfonią jego patrona? To jedno z największych dzieł w historii, doskonale znane, ale wciąż intrygujące i pociągające, gdy z muzycznej odprysków i fragmentów jego pierwszej części wyłania się doskonałość formy. IX Symfonia Beethovena to przecież niemal budowanie muzycznego wszechświata, który podczas koncertu trzeba wykreować.
A jednocześnie gdy w finale z mrocznych konfliktów poszczególnych tematów wyłania się „Oda do radości” z tekstem Friedricha Schillera, wpadamy dzisiaj niemal w świat popkultury. Ta melodia została strywializowana i zbanalizowana, stając się sygnałem wielu telefonów komórkowych. Z drugiej zaś strony jako hymn wspólnej Europy zyskała treści polityczne, jakich Beethoven nie był w stanie przewidzieć.
Żyjemy obecnie zaś w takiej Polsce, w której polityka wdarła się do codziennego życia, także, niespodziewanie, do muzyki, czego dowody dostarczyła i oficjalna inauguracja dwudziestego festiwalu. Jeśli więc w finale sobotniego wieczoru zatriumfował geniusz Beethovena, niemała w tym zasługa Jacka Kaspszyka, który poprowadził orkiestrę i chór Filharmonii Narodowej. Pod jego batutą ta oda nie miała może w sobie tyle radości, była w niej natomiast ponadczasowa, wznosząca się ponad bieżące spory, potęga i siła.
Świetnie więc dialogowały w finale IX Symfonii poszczególne grupy instrumentów, znakomicie śpiewał chór Filharmonii Narodowej, porywająco zabrzmiało początkowe zawołanie „O Freunde” barytona Markusa Eiche. Pewnym zgrzytem był jedynie zbyt ostry i dominujący nad pozostałymi solistami sopran Heli Veskus.
Ten finał wynagrodził pewne niedostatki sobotniej interpretacji IX Symfonii, zwłaszcza jej części pierwszej. Jacek Kaspszyk przeszedł przez nią zbyt gładko, jakby nie chciał zagłębić się w jej muzyczną gęstwinę. Im dalej, tym było lepiej. Scherzo miało porywający, momentami szalony rytm. Adagio było naprawdę śpiewne. Całość jednak mimo wszystko stanowiła przygotowanie do finału.