Kiedyś można było mieć pretensje do Donalda Tuska, że mając wokół siebie znaczące politycznie postaci, nie był zainteresowany bądź nie potrafił wytworzyć wokół siebie drugiego kręgu liderów. Ludzi, którzy w wypadku, kiedy będzie musiał wycofać się na drugi plan, będą mogli i umieli go zastąpić. A miał wybitnych partnerów zarówno w pierwszej, jak i drugiej grupie tenorów. A i gdy ich odsunął, czy ograł, wciąż towarzyszyli mu politycy o takim potencjale, jak Sikorski czy Sienkiewicz. Nie umiał jednak na nich postawić w 2014 r., kiedy wybierał Brukselę, przekazując palmę pierwszeństwa w ręce słabej i nieposiadającej zaplecza Ewy Kopacz. Bezpośredni efekt? Sromotna porażka Platformy i przejęcie władzy przez PiS, choć są tacy, którzy uważają, że formację Tuska niezależnie od tego, kto by go zastąpił, i tak czekała klęska.
Przeciwstawiano mu wtedy Jarosława Kaczyńskiego, który – abstrahując od ich realnej politycznej wagi – otacza się solidną grupą wybranych i budowanych przez lata polityków, jak Brudziński, Błaszczak, Lipiński, Czarnecki czy Szydło. Każde z nich z wewnętrznej perspektywy partyjnej mogło objąć ważne stanowisko rządowe, z tekami ministerialnymi włącznie. I mimo że najważniejsza z tek została początkowo powierzona Beacie Szydło, rychło okazało się, że lider PiS potrzebuje na tym miejscu kogoś innego. Z innym pakietem kompetencji. Tak się rozpoczęła rządowa kariera Mateusza Morawieckiego, który nie tylko przeżył w tej roli niemal tyle co Tusk, ale na dodatek przez chwilę wierzył, że jest delfinem. O święta naiwności. Zapomniał, że polityka to gra interesów, a nie indywidualnych emocji.
Czytaj więcej
Czy PiS zdecyduje się przed wyborami na zmianę premiera? Prezes Jarosław Kaczyński zaprzecza, by było to możliwe. W sondażu IBRiS dla „Rzeczpospolitej” ankietowani wskazują jednak, że jeśli już, to właśnie on, choć z minimalnym poparciem, powinien zostać następcą Mateusza Morawieckiego.
Ale i Kaczyński stracił instynkt. W imię politycznego mieszania, realizowania przeróżnych interesów, godzenia frakcji i koterii – tasował i przerzucał, ciągnął dziwnych ludzi z politycznego niebytu albo strącał ich w otchłań, by po chwili znów wyciągnąć za uszy na światło dzienne. Stały punkt był jeden. Wyjątkowo solidny w roli zderzaka Mateusz Morawiecki. Ale zderzaki, jak powszechnie wiadomo, nawet najsolidniejsze, kiedyś ulegają zniszczeniu. I to właśnie dziś dotyczy premiera Morawieckiego, który z cudownego dziecka polskiej polityki stał się symbolem nietrafionej propagandy i obiektem wewnątrzpartyjnej wojny na wyniszczenie. Nic więc dziwnego, że coraz częściej mówi się o końcu jego misji.
Zbadaliśmy społeczne poparcie dla jego potencjalnych następców i wylądowaliśmy na pustyni – a właściwie lider PiS wylądował. Elektorat, choćby najlojalniejszy, nie widzi żadnego następcy Morawieckiego. Nawet sam Kaczyński – tyle razy dystansując się od roli szefa rządu – zasłużył na wskazania ledwie 11 proc. sondowanych. Większe, sięgające 20 proc., poparcie ma tylko w dwóch grupach – wczesnych emerytów i głosujących na prawicę. A to przecież kompromitacja.