W latach 80. XX w. ks. Jan W., proboszcz parafii w Międzybrodziu Bialskim wielokrotnie molestuje seksualnie nieletniego wówczas Janusza Szymika. W 1993 roku Szymik zgłasza sprawę ówczesnemu biskupowi diecezji bielsko-żywieckiej Tadeuszowi Rakoczemu. Świadectwo złożone jest w formie pisemnej. Biskup nie podejmuje żadnego działania, ks. W. dalej jest proboszczem. W 2007 roku Szymik – razem ze świadkiem – ponownie zawiadamia biskupa Rakoczego. Znów nie ma żadnej reakcji. Rok później (2008) mężczyzna pisze list do ks. Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego. Opisuje w nim ze szczegółami co go spotkało, wspomina też, że o sprawie informował biskupa Rakoczego. W 2012 roku ks. Isakowicz-Zaleski przekazuje informację wraz z listem Szymika kard. Stanisławowi Dziwiszowi, od sześciu lat metropolicie krakowskiemu (w skład metropolii wchodzi diecezja bielsko-żywiecka). W styczniu 2014 roku rządy w diecezji bielskiej przejmuje biskup Roman Pindel. W kolejnym miesiącu spotyka się z Januszem Szymikiem. Niemal natychmiast ks. W. zostaje usunięty z parafii, potem zaś ukarany w procesie karno-administracyjnym. Od wyroku się odwołuje, a sprawa zostaje ostatecznie zamknięta w roku 2017 – choć może trzeba byłoby jej zamknięcie przesunąć w czasie aż do maja 2021 roku, gdy Watykan za zaniedbania nałożył kary na biskupa Rakoczego.
Zarzut jaki stawia się pod adresem kard. Dziwisza dotyczy wydarzenia z roku 2012, czyli braku działania po otrzymaniu listu od ks. Isakowicza-Zaleskiego. To miał być główny dowód na to, że brał on udział w zamiataniu tej sprawy pod dywan. Spójrzmy na to z dwóch stron.
Najpierw od strony kardynała Dziwisza pod kątem obowiązującego w Kościele prawa. Od 2001 r. mówi ono, że sprawy dotyczące pedofilii należy zgłaszać do Kongregacji Nauki Wiary. W tamtym czasie zasadą było, że wędrują tam sprawy poprzedzone dochodzeniem wstępnym na etapie diecezji. Ani w 1993, ani w 2007 r. biskup Tadeusz Rakoczy takowego nie uruchomił. Nie skłonił go do tego także w roku 2012 kard. Dziwisz, on też nie zawiadomił Stolicy Apostolskiej. Czy był zobligowany do podjęcia takiego działania? Wielu twierdzi, że tak. Wskazują oni, że jako osoba stojąca na czele konkretnej prowincji kościelnej, w skład której prócz jego archidiecezji wchodzą także inne diecezje – tzw. sufragannie – miał obowiązek podjęcia działań, których zaniechał sufragan. Podpierają się przy tym kanonem 436 par. 1 pkt 1 Kodeksu Prawa Kanonicznego, który stanowi, że w odniesieniu do diecezji sufragalnych metropolita ma: „czuwać nad właściwym zachowaniem wiary oraz dyscypliny kościelnej i powiadamiać Biskupa Rzymskiego o nadużyciach, jeśli jakieś są”. Nie zwracają przy tym uwagi, że punkt 3 tego samego kanonu mówi, że metropolicie nie przysługuje w tych diecezjach władza rządzenia. Innymi słowy nie może on ingerować w działania żadnego innego biskupa. Podkreśla się, iż metropolita winien powiadamiać papieża o nadużyciach. Sęk w tym, że możliwe są różne interpretacje owego zapisu. Najszersza – a tę przyjmuje się w obecnej dyskusji – do nadużyć zaliczy także sprawy z zakresu pedofilii. W 1983 roku, gdy powstawał KPK sformułowanie „nadużycia” odnoszono raczej do kwestii wiary i dyscypliny sakramentów. Tak też odczytywano to w roku 2012, o czym przy rozpatrywaniu tej sprawy pod kątem prawnym należy pamiętać. Tak samo jak o tym, że bardziej konkretne uprawnienia metropolitów w stosunku do ordynariuszy innych diecezji, które wchodzą w skład danej metropolii, określił dokładnie dopiero w roku 2019 papież Franciszek. Na gruncie prawnym – a głównie pod tym kątem oceniane są ewentualne zaniedbania hierarchów – kardynał błędu zatem nie popełnił. Owszem mógł – i twierdził, że tak zrobił – skierować sprawę do biskupa diecezji bielsko-żywieckiej. Powinien to zrobić w czysto ludzkim odruchu widząc krzywdę drugiego człowieka. Jeśli biskup z Bielska sprawy nie podjął – trzeci już raz – to odpowiedzialność w pełni spada na jego barki (i to Watykan potwierdził). Kardynał mógł – co także mu się wytyka – zainteresować się co ze sprawą zrobił biskup Rakoczy. Oczywiście, że mógł, tyle tylko, że byłaby to ingerencja we władzę rządzenia. Biskup Rakoczy mógł spokojnie odpowiedzieć, że to nie jest sprawa kardynała i wręcz powiedzieć, by się nie wtrącał. Taki są realia. Tak wygląda Kościół od środka.
Na marginesie, warto przy tym dodać, że na kwestię nienaruszalności władzy rządzenia zwraca uwagę także abp Wojciech Polak, delegat KEP ds. ochrony dzieci i młodzieży. Swego czasu – już po wejściu przepisów ustanowionych przez papieża Franciszka – przyznał w jednym z wywiadów, że otrzymał kilka zawiadomień o zaniechaniach biskupów, przekazał je do właściwych metropolitów, ale nie miał wiedzy co się z tymi zgłoszeniami stało. Dlaczego? Bo jako biskup diecezjalny – nie posiadający żadnych specjalnych uprawnień ze Stolicy Apostolskiej – nie ma prawa wtrącać się w działania innych ordynariuszy. Czy któryś z biskupów – mimo licznych prasowych wypowiedzi – zmusił w swoim czasie abp. Sławoja Leszka Głódzia do podjęcia sprawy ks. Henryka Jankowskiego? Żaden. Bo żaden nie chciał się wtrącać w tematy nie swojej diecezji. To jest ewidentna luka w kościelnych przepisach, którą być może w którymś momencie prawodawca uzupełni.
Wróćmy jednak do tematu. We wrześniu 2020 roku gruchnęła wieść, że w zakamarkach mieszkania kard. Dziwisza (kuria twierdzi, że nie w jej szafach) miał się ponoć odnaleźć list ks. Isakowicza-Zaleskiego z 2012 roku. Kardynał twierdził, że nie jest to prawdą. To rzeczywiście zagadkowe i źle świadczy o hierarsze, który gubi istotną korespondencję. Można stawiać tezę – i taka też była podnoszona – że brak listu to dowód na to, że kardynał usiłował ukręcić sprawie łeb. Mało to prawdopodobne i świadczyłoby o niewielkiej inteligencji hierarchy. Trudno bowiem nie domyślać się tego, że zawsze może istnieć drugi egzemplarz.
Osobną kwestią jest jednak w tej sprawie postawa np. ks. Isakowicza-Zaleskiego. Stawiając poważne zarzuty o zaniechanie kard. Dziwiszowi, milczy na temat swoich działań. Skoro bowiem Janusz Szymik zgłosił się do niego w roku 2008, to dlaczego zawiadomił hierarchę dopiero w 2012? Czy w międzyczasie pisał listy do biskupa Rakoczego, nuncjusza apostolskiego, czy samego papieża? Dlaczego o sprawie przypomniał sobie po czterech latach od spotkania z ofiarą? Czy po 2012 kiedykolwiek zapytał swojego biskupa co dzieje się z tamtą sprawą? Miał rzecz jasna prawo oczekiwać, że ordynariusz popchnie ją do przodu, ale czy o to pytał? Przy całym szacunku do księdza Tadeusza, to są pytania, które także wymagają jasnej i rzeczowej odpowiedzi. Ksiądz Tadeusz milczy. Raz jeden w wywiadzie dla jednej z internetowych telewizji stwierdził, że w 2007 r. nie poszedł z listem do nikogo, bo „inna była wtedy wrażliwość”.