Jak co roku w pierwszych dniach stycznia przypominamy na łamach „Rzeczpospolitej" o polskim zobowiązaniu wejścia do strefy euro. Obowiązek ten wynika bezpośrednio z traktatu ateńskiego, który przyjęliśmy w referendum w 2003 roku. Co prawda w trakcie negocjacji ani w żadnym formalnym dokumencie nie sprecyzowano daty wprowadzenia nad Wisłą wspólnej waluty, niemniej samo zobowiązanie, powiązane z wypełnieniem kryteriów konwergencji (zwanych kryteriami z Maastricht), było jednym z twardych i oczywistych elementów integracji.
Dziś, niespełna 18 lat po wejściu Polski do Unii, żyjemy w zupełnie innej rzeczywistości, a polityczne plany wprowadzenia w Polsce euro zaczynają brzmieć powoli jak bajki o latających smokach. Czyżby w istocie doszło do jakiegoś załamania strefy euro, a rzeczywistość potwierdziła polskie racje o korzyści z zachowania waluty narodowej? Skądże znowu. Strefa euro od daty polskiego referendum poszerzyła się o siedem państw. Co więcej, wspólnej waluty używa kilka państw nienależących do Unii Europejskiej (m.in. Czarnogóra). Poza strefą euro pozostaje tylko osiem krajów członkowskich, wszystkie (poza Szwecją i Danią, której waluta sztywno jest związana z euro) z kręgu nowych członków, ze słabymi gospodarkami oraz problemami jeśli nie z korupcją, to z samą demokracją.
Czytaj więcej
Euro w Polsce zamiast złotego nie jest panaceum na wszystkie problemy. Ale gdyby było, być może nie mielibyśmy tak wysokiej inflacji i wizji dalszych podwyżek stóp procentowych.
Nie twierdzę, że euro nie ma swoich krytyków także w krajach Europy Zachodniej, to byłaby nieprawda. Niemniej w żadnym z krajów, które przyjęły wspólną walutę, nie podjęto próby odejścia od tego projektu. Czyżby zatem tylko polscy i węgierscy ekonomiści, przekonujący o tym, jakie ma zalety waluta narodowa, mieli rację, a reszta Europy tkwiła uporczywie w błędzie? Wątpliwe. Wątpliwe są też czysto ekonomiczne racje obrońców walut narodowych. Rzeczywistość gospodarcza pandemii pokazała (polski przykład), że rzekomy instrument stabilizacji wartości pieniądza i obrony przed inflacją, jakim jest kontrolujący walutę narodową bank emisyjny, niekoniecznie musi się sprawdzić. Co więcej, przewagę mają większe organizmy walutowe z ich mechanizmami solidarnościowymi oraz stabilizującą rolą większych i mocniejszych gospodarek wspierających mniejsze i słabsze. To zresztą istota integracji, procesu, od którego Polska jest coraz bardziej zdystansowana.
Czemu – by wrócić do bajki o latających smokach – jesteśmy coraz dalsi od przyjęcia euro? Dziś to oczywiste. Rządząca polską partia nie chce euro z pobudek czysto politycznych. Nie chce euro, bo nie chce integracji. Wizja sfederalizowanej Europy jest jej nie tyle obca, ile pełni rolę cywilizacyjnego straszaka; trzeba ją zohydzić, podobnie jak od siedmiu lat skutecznie zohydza się euro. Polityczny plan liderów PiS to odwrotność integracji. To zawłaszczenie przez partię wszystkich instytucji państwa. Nacjonalizacja gospodarki. Przejęcie kontroli nad sądownictwem i sferą komunikacji. Pełna kontrola nad pieniądzem – by wrócić do kwestii waluty narodowej – który jak wszystko inne ma służyć partyjnej polityce. Gdybyśmy mieli nad Wisłą wspólną walutę, nie byłoby to możliwe. W tym sensie w istocie w sporze o euro przestały się liczyć racje ekonomiczne. Podobnie jak nie ma systemowego znaczenia stabilizująca gospodarkę rola kryteriów z Maastricht. Pytanie o euro stało się fundamentalnym pytaniem o miejsce Polski w Unii Europejskiej. Mieć euro i być w Europie czy zachować narodową walutę i znaleźć się poza jej granicami. Integracja czy polexit? Tertium non datur.