Wielka strata. Wielki żal. Odszedł artysta, zostawiając nam - jak testament – ostatni film „Jak pies z kotem”. Odszedł człowiek – skromny, nie znoszący pompy, uwodzący swoim niewymuszonym humorem, nieprzeciętną inteligencją.
Jako reżyser nigdy nie podporządkowywał się trendom i modom obowiązującym w polskim kinie. Jego styl recenzenci porównywali do szkoły czeskiej. Miał temperament błyskotliwego dokumentalisty, który uważnie przygląda się rzeczywistości. Ale jednocześnie zero chłodu. Jego spojrzenie na świat było pełne ciepła i humoru. „Lepiej śmiać się niż płakać” — mówił. Może właśnie dzięki temu filmy Janusza Kondratiuka niosły prawdę, a jednocześnie były pobawione nachalnego moralizatorstwa.
Urodził się 19 września 1943 roku w Ak-Bułag w Kazachstanie. Tam, po tułaczce, trafiła jego rodzina, wywieziona w czasie wojny przez Rosjan na Wschód. Pierwsze, dziecięce wspomnienia jego i jego brata Andrzeja to gułag, step i jamy, w których żyli Polacy, Niemcy, Ukraińcy, Tatarzy krymscy, Niemcy nadwołżańscy, Rosjanie.
W 1946 roku ojciec Kondratiuka, który wcześniej opuścił Rosję z II Armią, wrócił po rodzinę. Więc potem była Łódź i dom ciotki na Bałutach. Szkoły, których nie znosił. Liceum Plastyczne. A wreszcie Filmówka, do której zdał zaraz po maturze. Janusz wiedział, że to oaza. Studiował tam już jego brat, do domu Kondratiuków przychodzili Polański, Skolimowski, Cybulski, Kobiela. Barwne ptaki. Ludzie, którzy mieli za sobą wywózki, getto, więc teraz czerpali życie całymi garściami.
Podczas studiów Janusz Kondratiuk często pracował przy filmach brata. Robił mu rekwizyty, pomagał na planie etiud. Sam nakręcił niewiele. Ważne okazały się „Gwiazdy w oczach”, dzięki którym wygrał konkurs telewizji hamburskiej.